Zmęczenie, znużenie…
Wpis dodano: 8 września 2016
Jeden z moich znajomych stosunkowo niedawno wkroczył na niwę literacką. W ciągu kilku lat napisał i wydał kilka książek. Były to dobre książki, zauważone. Jednym słowem mógł mówić o sukcesie, mógł być zadowolony. I oto zwierzył mi się, że zawiesza pisanie na kołku. Zapytałem: dlaczego? I usłyszałem, że jest zmęczony nie tyle pisaniem, co środowiskiem i „aurą życia literackiego”. Wsiąknąć w to wszystko po uszy – mówi – nie dam się.
Znakomicie go rozumiem, bowiem sam miewałem tego typu dołki. Ale ja nie tylko pisałem, lecz siedziałem latami na różnych etatach literackich lub im podobnych. Opancerzyłem się, robiłem swoje i miałem dystans do wielu spraw. Po jakimś czasie nie miałem już alternatywy – bo niby co innego umiałbym i miałbym robić? Teraz, z perspektywy czasu, widzę, że rzecz nie w obrażaniu się na rzeczywistość, tylko w racjonalnym do niej stosunku. Czasami czuję się zmęczony i jednak myślę, że też czmychnę na jakiś margines. Ale rzucić pisanie? Hmm, chyba nie umiałbym…
Wpisałem się ileś lat temu na f-b. Chyba po miesiącu wypisałem się – ten kołchoz mi nie odpowiadał. Nie posiadałem też potrzeby wspólnoty i „tożsamości zbiorowej”. I don’t like it! A teraz jestem zmęczony. Zmęczony własnym pisaniem, zmęczony wiecznymi prośbami o zredagowanie czyjegoś tekstu, o napisanie wstępu, posłowia, recenzji, wygłoszenie laudacji itd. itp. Nie wykluczam, że zawieszę to wszystko na kołku. Ale też nie wykluczam, że po kilku tygodniach odwieszę – no bo niby co ja miałbym robić?
Jednak wiem jedno: nie można za bardzo poddawać się sytuacjom, ale też za bardzo kaprysić. Trzeba ze spokojem robić rachunek dobrych i złych stron medalu. Oczywiście mieć czegoś dosyć – rzecz ludzka. Ale niby co w zamian?
Środowisko literackie jest wielce konkurencyjne. Wyścigi ambicji często toksyczne. Poza tym jest to środowisko pofragmentowane. Podzielone na osobne księstwa. Jeśli jesteś TU, to TAM już jest niemile widziane. I wszelkie tego typu doświadczenia nawarstwiają się, męczą nas, niosą dyskomfort. Wojny ambicjonalne cichutko się toczą, a ich gazy łzawiące są niewidoczne, lecz odczuwalne. Np. wiadomo, że ten wydawca ceni cię i zawsze wyda ci tomik, a inny nawet nie chce o tym słyszeć. Że ten recenzent powita twoją nową książkę z entuzjazmem, a tamten przemilczy… Decydują kryteria towarzyskie i usytuowanie autora w naszym własnym rankingu. No, można tak mnożyć te przykłady i mnożyć, tylko podstawowe pytanie brzmi: czy warto kręcić się w tej przerębli?
Oczywiście hasło „kochajmy się” też ma swoje wady. Bo niby co masz zrobić, jeśli któregoś autora uważasz za beztalencie wypisujące głupoty? W takich sytuacjach widzę tylko jedno dobre wyjście: przemilczeć go. Ja w każdym razie wolę przemilczeć niż dołować. Moim zdaniem trzeba trzymać dystans, robić swoje i być ponad to wszystko. Nie wdawać się w „wojny plemienne”, dbać o własny obiektywizm (i tak zawsze subiektywny, he, he) i wypracować własną niezależność. Ha, łatwo powiedzieć…
Nie mam żadnej recepty na to wszystko. Oprócz jednej: robić swoje, uśmiechać się, wybić na niezależność i nie reagować narcystycznie. Rzucić pisanie? A niby dlaczego? No chyba, że zawsze szybko się nudzisz i stale przynależność do filomatów zmieniasz na przynależność do filaretów. Tyle, że dawnymi czasy oni trzymali się razem…