Zmarł rzecznik ocalałych « Poezja, krytyka, kultura Leszek Żuliński
 

Zmarł rzecznik ocalałych

Dzisiaj zamarł

Tadeusz Różewicz

jeden z najwybitniejszych polskich poetów XX wieku

Poniżej zamieszczam swój szkic o Poecie, zatytułowany Rzecznik ocalałych, który już wprawdzie wisi w innym miejscu tej witryny, ale może odruchowo ktoś zechce sobie przypomnieć, jak wielkiego poetę straciliśmy.

Czas leci! Ocalały 23-latek, prowadzony na rzeź, dożył nestorowego wieku. Świadek i rzecznik swojego pokolenia, pokolenia Kolumbów, najpierw wstydził się sztuk pięknych nazbyt bezczelnie rozmijających się z niepięknym życiem, a potem, z biegiem lat, uczynił sztukę słowa najwierniejszą, a nawet namiętną sekundantką życia.

Powstały na ten temat setki artykułów. W kilku redakcjach, w których pracowałem, miałem zwyczaj wykrzykiwać, że lepiej napisać pierwszy szkic o nieznanym młodym poecie niż dwutysięczny o Różewiczu. Ale tak naprawdę częściej myślę o Nim niż o tych młodych – chyba dlatego, że to On i kilku jego rówieśników wyznaczyli pułap, do którego nie dorosła żadna późniejsza formacja, no, oprócz kilku indywidualistów.

Moje większe zainteresowanie Różewiczem wzięło początek pod koniec lat 60., gdy jako student polonistyki byłem na wieczorze autorskim Mistrza w gmachu uniwersyteckim przy ulicy Oboźnej. Zapamiętałem jedno: Jego czołobitny stosunek do Leopolda Staffa, czego wtedy zupełnie nie rozumiałem. Potem autor „Warkoczyka” atakował moją uwagę w rozmaitych najdziwniejszych okolicznościach, np. gdy po raz pierwszy w życiu byłem na Zachodzie, w 1978 roku w Monachium, stanąłem zdumiony widząc ulice i metro obklejone plakatami bodajże „Białego małżeństwa” – nazwisko autora aż biło w oczy. Klasyk ze Wschodu! A jednak w Polsce jakby niedoceniony. Gdzie Mu tam do Miłosza, Herberta, Szymborskiej? Zawsze na drugim planie. Cichy, skromny, nie biorący udziału w licytacji sumień i pisarskim targowisku pychy, nie pretendujący do żadnego rządu dusz, połajanek, pouczanek, pomawianek… Jakby boczkiem, chyłkiem przemykający przez uliczkę literatury. Acz wielki. Przecież jego wiersze od pierwszego momentu (to  „Niepokój”, 1947) wyznaczały obszary i pułap „sprawy polskiej” i „sprawy człowieczej” w literaturze współczesnej i niemal od razu tworzyły kanon, a jego dramaty bądź czyniły to samo w nowej konwencji scenicznej („Kartoteka”, „Do piachu”, Spaghetti i miecz”…) bądź nakłuwały nadęte balony zatęchłej obyczajowości („Białe małżeństwo”) – za jedno i za drugie obrywał cięgi, a to od kombatantów, a to od kleru, a to od bigotów, a to od „prawdziwych patriotów”. Nie można powiedzieć, że pisał literaturę martwą. Skądże! Reakcje były wyraziste i nieobojętne, tyle że On sam jak znikomek zachowywał się na tle własnego dzieła. Stworzył autowizerunek, który – jak w przypadku Leśmiana – zdumiewa dysproporcją postaci i dzieła. Dopiero z czasem nauczyliśmy się to doceniać. Np. w latach 90., gdy Zbigniew Herbert szalał jako felietonista polityczny i sędzia moralny, a wokół Szymborskiej skonsolidowała się partia pieczeniarzy, zaś Miłosz stał się autorytetem „od wszystkiego”, milczenie Różewicza zaczęło być wymowne i cenne. Jak złoto. Milczenie i śmiech – gdy np.  odbierał w Klubie Księgarza nagrodę miesięcznika „Literatura”, potrafił wpatrzony weń sakralnie tłum rozbawić do łez. Notabene coraz częściej ostatnio Różewicz „bawił się” wierszem. Może zatoczył jakieś koło? – w końcu debiutował w 1946 roku satyrycznym tomem „W łyżce wody”.

Tak jak Borowski wyszedł z obozu, tak Różewicz wyszedł z lasu. Tak jak Borowski oswoił się ze „śmiercią masową”, tak Różewicz przyzwyczaił się do „śmierci w każdej chwili” i wyniósł z lat wojny mit śmierci bezlitosnej – jego starszy brat Janusz, poeta, zginął mimo całej wyjątkowości swojej postaci. To zachłyśnięcie liryką Staffa było prawdopodobnie kolejnym casusem „raju utraconego”. Staff – poeta radości, pogody i optymizmu – uosabiał świat sprzed zagłady. „The day after” każda klasyczna odmiana sztuki stała się niemożliwa – historia pokazała, że rządzą inne prawa, inne wartości, inne cele. Różewicz został wygnańcem z raju. Powrót do tradycyjnych modeli estetyki, wzruszenia, przeżycia traktował jako pomyłkę. Ci, którzy uciekli od szlachtuza – nie mogą odnaleźć się w buduarze liryki. I z tego wziął się tzw. „przewrót Różewiczowski” w poezji. Ale była to metamorfoza antyromantyczna, dokonana wbrew świętym narodowym uzusom. Tym razem żaden rozmydlony Gustaw nie zamienia się w walecznego Konrada, żaden zbłąkany Kordian nie chwyta za broń, tylko pogrążony w apatii everyman biernie przesuwa przed oczyma swoje niegdysiejsze życie. Jest każdym i nikim, „postacią statystyczną”, której problemy są doskonale uniwersalne i doskonale banalne. Tacy ludzie najpierw zostali złamani przez wojnę, potem legli pod gruzem samooskarżeń, a gdy wydostali się „na zewnątrz” – wokół dostrzegali już tylko płaski Beckettowski pejzaż. Zresztą czy na coś, na kogoś czekali? Co najwyżej – na małą stabilizację, w sam raz proporcjonalną do ich apatii.

Różewicz nie był sam. W tym miejscu trzeba przywołać dzieło Mirona Białoszewskiego. Jego wizja wojny była tak samo odheroizowana. Jego postaci były w podobny sposób nijakie. Jego kosmosem stała się „podłoga obiecana”; tak, tylko podłoga, świat najskromniejszy, odtąd – dotąd, nie stawiający żadnych warunków, pokus, wyzwań, skrojony na miarę małego realizmu i świętego spokoju. Była to świadoma redukcja świata do sensów namacalnych, przestrzennych, biologicznych, pozbawionych nadinterpretacji, a zwłaszcza złudzeń i wszelkich kulturowych mistyfikacji. Człowiek to brzmi dumie? – cóż za bzdura! O ile jednak Białoszewski poszedł w peryferyjny folklor, w fascynację subkulturą ulicy i w iście barokową zabawę językową, bo czymże innym jest w swej istocie lingwizm?, o tyle Różewicz był bardziej konsekwentny w nieufności wobec mitów, był bardziej sparaliżowany minioną Apokalipsą, a język sprowadził do prozy, do najdalej posuniętej zwyczajności, dla której nawet lingwizm byłby nadmiarem zbędnego artyzmu. Nawiasem mówiąc, od takich właśnie samoograniczeń chciał uciec późniejszy Herbertowski Pan Cogito, który zatęsknił za powrotem do źródeł czystej, wysokiej kultury i nie chciał już być „nikim”.

Konradowi i Kordianowi groził Sybir, Kolumbom coś więcej: bezsens istnienia. Jako ludziom porażonym na zawsze dotykiem nicości i beznadziei. W ten sposób Tadeusz Różewicz eskalował pojęcie literackiego katastrofizmu – z fatalizmu Historii na fatalizm Losu. Z przyczyn konkretnych – na powody uniwersalne.

Ale jak długo bohater „Kartoteki” może leżeć na łóżku? Coś przecież musiało dziać się wokół. Coś przecież zmusiło Różewicza do napisania w połowie lat 90. „Kartoteki”-bis. To było po prostu życie, które dzieje się na każdych zgliszczach. Rozsypują się wielkie symbole kultury, ale pozostaje głód, seks, praca, bliscy, rozmowy, relacje, cała ta codzienna krzątanina. Dla rówieśników poety szczególnym zaskoczeniem był tom „Regio” (1969) – tom ewidentnych erotyków. Czyżby zwyciężyły potrzeby serca? Hm, raczej popęd, raczej biologia. Kobieta nie jest tu Julią, Laurą, Beatrycze – tylko ożywionym atlasem anatomicznym. Mons pubis, vestibulum vaginae… ależ to pieśń nad pieśniami! Profanacja? Nie, po prostu dalszy ciąg tego samego Różewicza – materia tak, idea nie, ciało tak, miłość – a cóż to takiego? Autor dopuścił do wiadomości behawior, te wszystkie fakty, zdarzenia losowe, reakcje międzyludzkie, lecz nadal nie wyraził zgody na ich „ukulturalnianie”. A już na pewno na ich mielenie przez cudaczną maszynkę sztuki, ot, choćby literatury, która tym się różni od życia, czym choinka bożonarodzeniowa od świerka rosnącego w lesie. „Poezja jak otwarta rana – ostatnie krwi płynienie” – to jedno z fundamentalnych wyznań autora „Równiny”. Sztuka może wieścić upadek, bo życie jest umieraniem. Spadaniem. Sztuka opiewająca radość jest tak ulotna jak radość. Za mało mam tutaj miejsca, by przekładać to podsumowanie na słowa każdego utworu Różewicza, ale należy on do rzadkiej klasy autorów, którzy stale – liryką, prozą i dramatem – piszą ten sam utwór, jeśli ewoluujący, to proporcjonalnie do narastającej mądrości i goryczy życiowej.

Myślę, że kwintesencją tej ewolucji stały się tomy „Zawsze fragment” (1996) i nieco późniejszy „Zawsze fragment. Recycling”. W poemacie o malarzu Francisie Baconie padają jednoznaczne słowa: „jesteśmy potencjalną padliną”, a także: „Bacon osiągnął transformację / ukrzyżowanej osoby / w wiszące martwe mięso”. To jest wyraźny zwrot od niepewnego zwycięstwa duszy ku pewnej klęsce ciała. Od symbolu do konkretu. I zejście do przyziemia: „poeta śmietników jest bliżej prawdy / niż poeta chmur”. Turpizm? Nie tylko. W zasadzie program epistemologiczny i program pisarski: „nie opisuj anioła / opisz człowieka / którego minąłeś wczoraj”.

Przyboś pisał: świat nie jest, świat się wiecznie zaczyna, zaś Różewicz: coś się skończyło / nic się nie chce zacząć. Oto, czym różni się optymista od pesymisty. I oto źródło lęku: poeta to zwierzę / zanurzone w świecie / dlatego tak niepewne świata. Obroną jest wsobność i dystans. W „Poemacie autystycznym” docieramy do sedna: świat zredukowany / jest zawsze / bardziej skupiony.

Zawsze frapowało mnie podstawowe pytanie: ile w tej postawie jest autentycznych samowyrzeczeń, a ile prowokacji? Nie ma dobrej odpowiedzi. Różewicz rzeczywiście wyrósł z ideałów przedwojennej sztuki i wstrząsu wojennego rozpadu, z syndromu raju utraconego. Z drugiej strony zachował ogromne poczucie humoru i autoironii (np. „Przygotowanie do wieczoru autorskiego”), dobrze wiedział, że sztuka współczesna stała się grą od czasów Picassa. Więc może poeta chciał tylko powiedzieć, że postantyczny humanizm stanął na przedprożu stadnego behawioryzmu, sacrum sztuki wypierane jest przez magnum rzeczywistości? Bomby zwyciężają życie, materia zwycięża ducha? Każda z tych prowokacji jest uzasadniona. Tak ma prawo pisać ktoś, kto widział furgony porąbanych ludzi / którzy nie zostaną zbawieni. Tak ma prawo czuć ktoś, komu rozkoszowanie się Staffem przerwała parszywa historia.

Tadeusz Różewicz był w polskiej poezji pierwszym, który zadał ostateczny cios klasycyzmowi. Bez Niego późniejszy Miłosz czy Herbert uporaliby się z epizodem, choć niemałym, przedwojennej awangardy. Po nim było to już nie możliwe – narodził się model „wiersza Różewiczowskiego” i „postróżewiczowskiego”, przede wszystkim jednak utrwaliła się nowa optyka liryki: sakralizująca i estetyzująca rola każdej sztuki zdały się nadużyciem wobec prawdy życia. To było otwarcie ku nowym modelom przeżywania i nazywania świata. Ucieczka z Olimpu, zejście z koturn, rozwianie halucynacji. Ale Różewicz tak naprawdę nigdy nie kreował świata bez wartości, nie uprawiał nihilizmu, ot, choćby niedawny triumf książki „Matka odchodzi” to był triumf bardzo konstruktywnych i bardzo tradycyjnych ludzkich uczuć. Próbował tylko oddzielić to, co naturalne od tego, co „ideologiczne”. To, co we krwi, w instynkcie, od tego, co wyczytane i wmówione. Poszedł także pod prąd pokolenia, ba, wielu pokoleń, bowiem wyparł się romantycznej wersji walki i śródziemnomorskiej wersji kultury. W odpowiedzi na Miłoszowe „Campo di fiori” napisał: Wykopaliska w moim kraju mają małe czarne / głowy zaklejone gipsem… No więc była to odpowiedź na pytanie, czy świat po Oświęcimiu może być taki sam?

Na pytanie, czy poezja po Różewiczu może być taka sama, musimy odpowiedzieć: nie może być taka jak za Staffa. Przepłynęła ogromna, rwąca rzeka, która wyrzuciła nas na inny brzeg.

Czy Różewicz było dobrym rzecznikiem ocalonych? Oni sami nawet nie zdają sobie sprawy, że najlepszym. Wprowadził ich na ten inny brzeg, nauczył chodzić i mówić od nowa. A że nie przywrócił raju? Bo nie wierzył w przemianę wody w wino i w zaklęcia szamańskiego języka sztuki. Ale dzięki temu stał się także rzecznikiem nowej poezji, która musiała znaleźć sobie ścieżkę między ruinami dawnych wartości.

Jest jeszcze jedna kwestia, od której być może będę musiał zacząć kiedyś następny szkic o Różewiczu: z biegiem lat poeta ten stawał się coraz mniej historiozoficzny, a coraz bardziej metafizyczny. Jak zauważył Piotr Kuncewicz, zmieniał się z „remarkiańskiego” w coraz bardziej „célinowskiego”. I napisał ten jeden z największych polskich metafizycznych wierszy („Śmiech”):

Klatka była tak długo zamknięta

aż wylągł się w niej ptak

ptak tak długo milczał

aż klatka otwarła się

rdzewiejąc w ciszy

cisza tak długo trwała

aż za czarnymi prętami

rozległ się śmiech

Autor takiego wiersza nie da się zamknąć w żadnej klatce.

Na samej górze tego wpisu popełniłem literówkę: zamiast „zmarł” napisałem „zamarł”. Powiadomiła mnie o tym Ania Musz. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy: niechaj ta literówka tak zostanie. Jest bardziej wymowna…

BLOG

 

Copyright © 2006-2019 www.zulinski.pl
Strona oparta na WP