Zibi nie żyje!
Wpis dodano: 16 marca 2012
Zmarł Zygmunt Broniarek. Dziennikarz, którego zapamiętałem od swoich młodych lat. Specjalizował się w sprawach zagranicznych, był korespondentem w kilku krajach, m.in. w Szwecji i USA. Ale zajmował się także kulturą, np. napisał znakomitą książeczkę o Alfredzie Noblu, był erudytą, bon vivantem, cudownym gawędziarzem i kompanem. Człowiek z klasą, a w czasach PRL-u wyróżniający się swoją barwnością, humorem, obyciem i „światowym szlifem”, co wówczas imponowało.
Znaliśmy się, lubiliśmy. Kiedy w roku 1994 wydałem antologię poetycką pt. Laurowo i jasno. Poeci Nobla – to on zagajał promocję tej książki w Klubie Księgarza. Z kolei kiedy w roku 2005 ukazywała się na jubileusz Zibiego książka pt. Broniarek o sobie, inni o Broniarku, zaprosił mnie do udziału w niej.
Oto mój tekst z tej książki zatytułowany Krążownik Zygmunt:
„Z Zygmuntem Broniarkiem znam się chyba od 1978 lub 1979 roku. Sęk w tym, że On o tym nie wie.
Byłem wtedy kilka lat po studiach i pracowałem w Krajowej Agencji Wydawniczej, największym wydawnictwie koncernu RSW „Prasa – Książka – Ruch”. Pan Zygmunt z ramienia tego koncernu był w tamtych latach korespondentem zagranicznym prasy polskiej. We wspomnianych latach bodaj że korespondentem w Szwecji. Mnie ów koncern wysyłał zaledwie w krótkie podróże służbowe. Paszport, bilety, diety odbierało się w Biurze Współpracy z Zagranicą w znanej siedzibie koncernu na Bagateli 14. I tam właśnie się spotkaliśmy. Ja odbierałem paszport, Pan Zygmunt rozliczał się z jakichś diet, podał mi – nieznajomemu – rękę, ładnie się przedstawił (choć przecież nie musiał, był osobą publiczną), po czym przestał zwracać na mnie uwagę i wpadł w istny rejwach z urzędniczkami, z którymi był zaprzyjaźniony i chyba nawet spoufalony.
Ja cichutko załatwiłem swoją sprawę i wyszedłem. Jedno było pewne: poznałem Zygmunta Broniarka!
Czytałem Go regularnie od lat. To rasowy dziennikarz. Jego relacje zagraniczne były zawsze wartkie, zgrabne, krasomówcze, dowcipne, żywe, no i bardzo, bardzo fachowe. Może najbardziej talent po Broniarku odziedziczył po latach Mariusz Max Kolonko. Z tym, że Broniarek miał jeszcze jedną cechę: był bywalcem, zwierzęciem towarzyskim i wybitnym hedonistą. Umiał te katolickie przywary sprzedać jako uroczy dar od Boga. Brylował swoimi opowieściami o życiu salonowym, dla nas, tak, dla nas ocierał się o dumne lamparty i zalotne kocice Wielkiego Świata, wchodził na każde przyjęcie czy fetę, a co się napatrzył wielkim wydarzeniom politycznym, to nie tylko Jego – to także było nasze.
Broniarek przez wszystkie te lata był także sympatycznym bon-vivantem i bawidamkiem. Pamiętam jakiś cykl audycji rozrywkowych w TVP, w których Pan Zygmunt brylował jako koneser damskich wdzięków i libertyński rzecznik wartości nieascetycznych – niby śmichy-chichy, ale to był fragment rewolucji obyczajowej, zapoczątkowanej u nas m.in. przez ś.p. Michalinę Wisłocką. Kto by pomyślał, że w ten właśnie sposób odrywaliśmy się od obyczajowości nadwołżańskiej i przybliżaliśmy do obyczajowości nadsekwańskiej. W tej mierze także mam Pana Zygmunta za prekursora.
W roku 1994 opracowywałem opasłą antologię pt. Laurowo i jasno. Poeci Nobla (Wydawnictwo Bohdana Wrocławskiego). W materiałach pomocniczych podparłem się książką Zygmunta Broniarka Tajemnice Nagrody Nobla (KAW 1987). Toteż kiedy robiliśmy promocję tej antologii w warszawskim Klubie Księgarza, poprosiłem Pana Zygmunta – jako znawcę tematu – o wygłoszenie promocyjnej laudacji. Ach, cóż to było za wystąpienie! Pan Zygmunt znał tajemnice instytucji noblowskiej od podszewki, a szczególnie lubował się w wymienianiu liczby kelnerów, sztućców i ton kawioru corocznie uświetniających uroczyste, grudniowe przyjęcie sztokholmskie. W ten to sposób mój wieczór promocyjny zamienił się w opowieść o kuchni, w której pichcą się od 1901 roku Nagrody Nobla i nie zanudziliśmy słuchaczy opowiastkami o poetach w rodzaju René Sully Proudhomme’a, których dzisiaj nikt nie pamięta.
Potem spotkaliśmy się na łamach „Trybuny”. Miałem tam stały felieton od 1997 roku; Pan Zygmunt też. Staliśmy się kolegami z łamów. Potem On został emerytowanym dziennikarzem samobieżnym, wartkim, zwrotnym i energotwórczym. Nadal emanuje weną i optymizmem. I wciąż opowiada o „lepszym świecie”, bo w takim świecie dane mu było przebywać przez lata. Wyspecjalizował się w obsługiwaniu prasy „vipowskiej”, gdzie kontynuuje swoją neverending story o salonach tego świata. Widział wszystko, zna wszystkich. Jest kopalnią wiedzy i anegdot. Dlatego owo „brylowanie” Broniarka dalekie jest od snobistycznych skaz. On naprawdę to widział, on naprawdę tam był!
W 2000 roku przez zaledwie trzy miesiące byłem sekretarzem redakcji miesięcznika „Ambasador”, adresowanego głównie do korpusu dyplomatycznego przebywającego w Polsce. Tam znowu spotkałem się z Broniarkiem. Wiem, że bez Niego tamto i każde inne tego typu pismo byłoby niemożliwe.
Dziś mamy wolność słowa, wolną prasę, tysiące tytułów… Tylko w krajobrazie daje się zauważyć niepokojący nadmiar Wildsteinow i dramatyczny brak Broniarków. Więc dziękujmy, że ten jeden nam trwa! Niech nadal swą egzotyczną biografą i talentem pruje fale naszej ponurej codzienności.”
Niestety, dziś w tym artykule wszystkie czasowniki trzeba by pozamieniać w czas przeszły. Żegnaj, Zibi!