Wierne czy piękne?
Wpis dodano: 2 sierpnia 2013
Translatortswo to sztuka trudna, nie sprowadzająca się li tylko do znajomości języków, lecz wymagająca także utalentowanej „ekwiwalentyzacji ducha literackiego”. Sam się kiedyś nad tym męczyłem. W latach 90-tych w tandemie z Iriną Obuchową przetłumaczyłem dwie powieści amerykańskie. Irina lepiej znała język angielski, ja – polski. I w takim uzupełnianiu się musieliśmy doprowadzić pracę do akceptowalnego efektu. Książki nieźle się sprzedały!
Teraz trzy moje wiersze z „Totamei” mają ukazać się w pewnej amerykańskiej antologii poetyckiej. Przysłano mi ich przekłady do wglądu. Patrzę, czytam… Zmieniona została wersyfikacja wierszy, poprzestawiane są ich frazy itp. „Szefowa” antologii zapewnia mnie, że przekłady są dobre, a nawet piękne. Nie mam powodu wątpić, tylko zastanawiam się, czy nie za daleko poszła wena translatorska, tzn. czy niezbyt ścisłe trzymanie się struktur tych wierszy było potrzebne.
Odwieczne pytanie: czy tłumaczenie literatury powinno być wierne czy piękne? Dylemat to wydumany – powinno być i takie, i takie. Do jakiego stopnia tłumacz ma obowiązek wierności wobec tekstu pierwotnego? Ano, do największego stopnia. Osobista wena tłumacza powinna być trzymana na grubym łańcuchu. Oczywiście są takie sytuacje językowe (np. frazeologiczne, idiomatyczne), gdzie przełożyć dosłownie czegoś się nie da; wtedy zapewne trzeba szukać owych „ekwiwalentów”. I weny.
Istnieją też sytuacje ekstremalne. Ale czyż Boy nie przełożył genialnie Villona, a Tuwim Puszkina? Wyobrażam też sobie jak musiał gimnastykować się Maciej Słomczyński, tłumacząc Joyce’a, zwłaszcza Finnegans Wake, a jednak fachowcy twierdzą, że zrobił to wspaniale. Mnie tam kuda do Joyce’a, piszę wiersze proste i przaśne, a teraz widzę, że jednak ich przełożenie budzi inwencję tłumaczki… Ale jak to ma być piękne, to trzymam kciuki… A jak nie będzie najwierniejsze, to może będzie lepsze niż oryginał? Takie cuda w historii translatorstwa są znane…