Udręka jurora
Wpis dodano: 5 kwietnia 2011
Było w poprzedniej notce o złych obyczajach naszego światka i życia literackiego, to teraz pora na słów kilka o konkursach.
Jestem jurorem od kilku dziesięcioleci. Statystyka mojego jurorowania (której nie prowadzę) byłaby zapewne imponująca. Jak to wygląda z mego punktu widzenia?
Na początek dalszego wywodu: są, jak wiadomo, dwie strony medalu – konkursowicze i jurorzy. Ci pierwsi dzielą się na przypadkowych, początkujących, niedoświadczonych i na „zawodowych”. „Zawodowcy” dzięki konkursom wydali swoje pierwsze tomiki, weszli w obieg, nagłośnili swoje nazwiska, uplasowali się w rankingach i dorabiają sobie nagrodami na chleb codzienny. Nic w tym wszystkim, rzecz jasna, złego. Choć ich rywalizacja często ustawia ich nieżyczliwie wobec siebie (konkurencję rzadko kiedy się chwali, co naturalne) i stosuneczki towarzyskie w tym gronie nie bywają wzorowe. Gorsze jest to, że owi „zawodowcy” niekiedy wypracowują całe taktyki i socjotechniki prowadzące do sukcesu – najczęściej stosowane, to „pisanie pod jurorów” (jeśli można ich zlokalizować w danym konkursie, a często można), „udawanie kogoś innego” (są mistrzowie, którzy potrafią zmieniać poetykę, bo boją się, że po rozpoznaniu ich stylu, wzbudzą niechęć, że to znowu oni), startują pod pseudonimami (mimo obowiązujących godeł) itd. Wszystko to jest dopuszczalne. Zasada obowiązuje jasna i prosta: to, co nie jest zabronione regulaminem konkursu – jest dozwolone. Acz gdy patrzę czasami na tę „gorączkę wygrywania”, nie żal mi, że od dawna stoję po drugiej stronie barykady. Niemniej konkursy poetyckie uważam za niezbędne – to pierwszy korytarz do literatury, na łamy, to jedna z formuł życia literackiego, a ono na pewno w oceanie tej pospolityzującej się kultury jest czymś wymagającym obrony i lepszej prosperity.
A jurorzy? Tak, o nas też można powiedzieć, że tworzymy jakąś „grupę zawodową”, niemal klan. Przypisuje się nam różne grzechy – największe to kumoterstwo i stronniczość w jurorowaniu. Hm, obserwowałem to rzadko, jednak mamy swoich faworytów i swoje ulubione poetyki – tego bym bronił, to nasze prawo. Nie możemy być atakowani za gusty, bo tylko nasze oczytanie i wyrobiony gust są narzędziami ferowania wyroków. Ewentualna stronniczość jest poza tym trudna do zrealizowania – każde jury to trzy osoby, czasami więcej, i nigdy jedna z nich nie decyduje o werdykcie. Musimy się w jakimś punkcie spotkać, musimy wypracować konsensus. Toteż gdy czytam czasami, że jakiś konkurs został „ustawiony”, to stukam się w głowę, bo nikogo nikt z nas nie przeforsuje, jeśli dostanie kontrę od kolegów. Wykłócamy się, kontrargumentujemy, dyskutujemy, walczymy o „nasze typy”. W sytuacjach patowych po prostu głosujemy i zwyciężają ci poeci, którzy to głosowanie wygrywają. Zdarza się, że rozpoznamy po tekstach autora, ale nieczęsto, a i wtedy, aby dać mu szansę lub ja utrącić, musimy przekonać pozostałych. Tak ta kuchnia wygląda.
W niedawnym gorzowskim Konkursie im. Zdzisława Morawskiego, w którym jurorowałem, naszemu składowi sędziowskiemu przewodniczył Karol Maliszewski. Potem, gdy wręczaliśmy nagrody laureatom, wspomniał on w swoim komentarzu o czymś takim, jak „udręka jurora”. To bardzo ładne i celne sformułowanie. Udręka największa jest wtedy, gdy chcemy nagrodzić np. dziesięciu autorów, a możemy tylko pięciu, sześciu. Pozostaje jakiś niedosyt. W Polsce jest jednak tak wiele konkursów z tak różnymi składami jurorskimi, że jeśli, Poeto, nie powiedzie ci się tu, to powiedzie ci się tam. I – mnie przynajmniej – ta szansa pomniejsza ową „udrękę”.
Czy coś bym zmienił w konkursach? Nie. Nie widzę potrzeby. Ich dobre i złe strony są wpisane w oczywiste reguły gry, póki nikt lepszych nie wymyślił. Co najwyżej miałbym postulat do organizatorów, by bardzo starannie formułowali regulaminy konkursów, bo dla każdego składu regulamin to coś takiego, jak konstytucja dla posłów. Nieostry regulamin pozwala i uczestnikom, i jurorom na więcej, precyzyjny eliminuje sytuacje niejasne i woluntarystyczne.