Sztuka recenzji
Wpis dodano: 13 października 2013
Recenzentem może być każdy. Recenzją jest każdy tekst oceniający cudzy tekst, najczęściej czyjąś książkę. Czy trzeba mieć talent recenzencki? Myślę, że tak. Ale jednak i odpowiednią wiedzę, i odpowiedni „zasób narzędzi rozpoznawczych”. Trzeba też znać literaturę, aby widzieć „usytuowanie” recenzowanej książki wobec innych, odniesienia, porównania i móc określić jej nowatorstwo czy epigoństwo. Bez wiedzy o wielu innych książkach nie jesteśmy w stanie ustalić wartości książki recenzowanej.
To wszystko są oczywiste banały. W sumie jednak one stanowią fundament. Liczą się ponadto predyspozycje – w końcu każdy z nas ma różną umiejętność wczytywania się w tekst i jego interpretacji. Ostatecznie sytuacja jest taka, że mamy bardzo wielu recenzentów i niezbyt wielu znakomitych. Ci ostatni muszą być wiarygodni, przekonujący i zapracować sobie na miano autorytetu, któremu ufamy. Opiniotwórcza rola recenzenta to chyba jego największy sukces.
Recenzent powinien być także asertywny. Wszyscy żyjemy pośród znajomych, a nawet przyjaciół po piórze i – bywa – piszemy tzw. „recenzje towarzyskie”. Wtedy taryfy ulgowe nas przytłaczają. Ostatecznie psują naszą wiarygodność, a chwalonego wróbla i tak w sokoła nie przemienią. Nie sądzę, aby to zjawisko kiedykolwiek zamarło, „krytyka towarzyska” była, jest i będzie, ona leży w ludzkiej naturze, na szczęście czas szybko weryfikuje wartości literackie i odsiewa ziarno od plewy.
Recenzentów – jak wiadomo – dzielimy na zoilów i afirmatorów. Tym pierwszym nic się nie podoba, tym drugim – niemal wszystko. Jedni i drudzy się zagalopowują, nie uznają koloru szarego, który przecież w przyrodzie występuje. Ale ten kolor szary to nasz chleb codzienny. Książek wybitnych zawsze mamy zbyt mało, książki „byle jakie” ciągną się w ogonie, a literatura ani nie wybitna, ani nie beznadziejna, dobra acz nie znakomita, mało porywająca acz nie grafomańska – to zwykła literacka rzeczywistość.
Dobry krytyk umie wyłapać inność i nowość. Tak Gomulicki „stworzył” Norwida, Nałkowska nagłośniła Schulza, tak Sandauer odkrył Józefa Barana. Zły krytyk nikogo nie odkryje, bowiem jednych pogrąży we własnej dezaprobacie, a drugiego przeceni ponad miarę bez sensu. Niestety, możliwa jest i taka sytuacja, że do owej „inności i nowości” nie potrafimy nikogo przekonać lub że nasze odkrycia (czytaj: zachwyty) szybko z biegiem czasu zwietrzeją.
Wolę wszakże krytyków rzeczowych od krytyków zachwyconych, emocjonalnych i hurra-entuzjastycznych. Oto jeden z nich tak pisze o pewnej poetce: Warto czytać wiersze polskiej poetki, bo jest ona na prostej drodze, prowadzącej do grona najwybitniejszych twórczyń swojego czasu, warto zagłębiać się w zwiewność i delikatność tych wyznań, bo jest w nich autentyczność i świeżość, wiara i moc, a nade wszystko prawdziwa poezja. Nie ulega wątpliwości, że pośród polskich poetek przełomu dwudziestego i dwudziestego pierwszego stulecia autorka (…) zajmie poczesne miejsce, a dotychczasowy impet wydawniczy pozwala wierzyć, że jej książki pojawią się w wielu przestrzeniach narodowych, zaistnieją w licznych językach i staną się przesłaniem, kierowanym do intymnej wrażliwości i do osobniczego poczucia braterstwa w ludzkim bycie. No! Pojechał entuzjasta po bandzie! Sęk w tym, że autorka to najzwyczajniej w świecie przeciętna i wszelkie zaklęcia co najwyżej poprawiają samopoczucie recenzenta i uczynią niedźwiedzią przysługę poetce.
Czy wszystkie te zjawiska i uzależnienia wymagają jakiejś naprawy? A niby jakiej? Są one naturalne i tworzą „jazgot” bieżącego życia literackiego. Jest w nim osobliwy urok i osobliwa nerwowość. Są cymesy i plewy. Pomieszanie z poplątaniem. Tak jednak musi być. Życie literackie ma nad sobą większego weryfikatora niż recenzentów. To Czas!