Szansa na sukces
Wpis dodano: 14 lutego 2015
Biblioteka Narodowa co dwa lata robi badania „frekwencji czytelniczej”. Najnowszy raport głosi, że 58% Polaków nie przeczytało w ostatnim okresie ani jednej książki. A przecież te 42% czytelników, czyli nasza nadzieja, niekoniecznie czyta prozę i poezję. Przyczyny spadku czytelnictwa są różnorodne. Tak czy owak dla nas, autorów literatury pięknej, sytuacja robi się trudna. Recepcji naszej twórczości tyle, co kot napłakał. Możemy na to pomstować. Możemy szukać kozła ofiarnego (np. Ministerstwo Kultury), ale mechanizm i powody tego zjawiska są głębsze. To zmiana „konsumenckiego paradygmatu kultury”, którego to procesu nie da się nijak naprawić dekretami ani ojcowską perswazją. A więc czy my jeszcze możemy marzyć o jakimkolwiek sukcesie? Jest poza tym wiele innych powodów, które go uniemożliwiają.
Otóż sukces literacki coraz częściej zależy od mediów audiowizualnych. Prasa kolorowa lansuje autorów, ale to nieco inna historia, bo ona skupia się głównie na tzw. literaturze masowej, czytaj: populistycznej, która dawnymi czasy była nazywana „literaturą dla kucharek”. Tylko dodatki kulturalne niektórych gazet mają na lans większy wpływ, bo jeśli na przykład poświęci ci uwagę „Duży Format” (dodatek do „Gazety Wyborczej”), to spory snop światła padnie na twoje nazwisko i twórczość.
Ale póki nie będziesz w radiu czy w telewizji, pozostaniesz w zamkniętej enklawie, w której autorów tyle, co ryb w oceanie. Trafić do opiniotwórczych mediów można wtedy, gdy znajdziesz się na liście nominowanych do jakiejś znanej nagrody, a już na pewno, gdy ją zdobędziesz. Także, gdy wydasz książkę w bardzo renomowanym wydawnictwie, w oficynie mającej rozbudowany marketing i piar. Gdy znajdziesz się na półkach Empiku czy Matrasu. Gdy zaprosi cię do swojego programu telewizyjnego ktoś znany, na przykład Marcin Meller lub Agata Passent. Ale większość z nas pływa w klaustrofobicznym akwarium, samoobsługującym się, do którego mało kto zagląda.
Załóżmy, że jesteś dobrym autorem. Mimo to twój problem polega na tym, że nie przebijasz się do „normalnego” czytelnika. Jak to: nie przebijam? – zaprotestujesz. Ano tak to, że istniejesz głównie w Internecie, ale tam witryny literackie zapełniane i czytane są niemal wyłącznie przez takich jak ty. Internet literacki jest „hobbystyczną enklawą”, branżową klatką, tam kisimy się we własnym sosie, a nasze hałasowanie nie przedziera się poza środowiskowe opłotki. Napisałeś tomik wierszy, masz z niego kilka znakomitych recenzji na portalach – jednak te recenzje czyta też wyłącznie chmara takich jak ty. Normalny czytelnik (przypominam: 42%), chce czytać książki, co nie znaczy, że interesuje go nasze internetowe „getto”, tym bardziej, że większość nazwisk nie jest mu znana i nic mu nie mówi. Sprawy, o które się kłócimy też są mu obce.
Tworzymy w tzw. życiu literackim zamknięte klany. Coś w rodzaju cechu. Nasz potencjalny czytelnik nie zagląda w nasz hobbystyczny ogródek. On musi mieć to podane na zupełnie innej tacy. Tu cały sęk tkwi w zupełnie innym modelu medialności. Ale nas, piszących, jest tak wielu, że tego tłumu i tej „podaży” nie będzie przesiewał nikt, kto nie jest in medias res. On chce mieć „towar” rekomendowany nie poprzez wewnątrzśrodowiskową famę, lecz przez selekcjonerów niezależnych i opiniotwórczych.
Wciąż mamy niemałą prasę literacką, tę papierową. Czasami znakomitą (np. „Arterie”, „Migotania”, „Odrę”, „Twórczość”). Ale ją z oczywistych powodów czytamy głównie znowu my, ludzie pióra, a nie nasz wypatrywany czytelnik. A więc nadal tkwimy w zamkniętym kręgu i z łamów tej prasy nie przedzieramy się do szerszej recepcji.
Co robić? Nic! Tak się porobiło i głową muru nie przebijemy. Dawnymi, słusznie minionymi czasy, było takie powiedzonko: „Klasa robotnicza pije koniak ustami swoich najwybitniejszych przedstawicieli”. Kontekst polityczny tego powiedzonka był ohydny, acz celny. Dziś „klasa poetycka” skazana jest dokładnie na to samo, choć ohydy w tym mniej niż ongiś. Pozostało nam tylko robić swoje, a sny o potędze odłożyć ad acta. Nonsens? Ależ nie, bowiem potrzeba pisania jest czymś arcyważnym i pięknym. Nie każdy uliczny skrzypek gra dla sławy. Gra, bo lubi. Owszem, zbierze parę groszy do kapelusza, ale na graniu zarobi dopiero filharmonik. Jeśli macie jakiś sposób na złapanie etatu w filharmonii literackiej, to próbujcie. Życzę powodzenia.