Świat nie tetryczeje
Wpis dodano: 16 kwietnia 2018
Jestem literatem renesansowym! Uświadomiłem to sobie – he, he – kiedy rok po roku zdobywałem wprawę w posługiwaniu się moim komputerem. Teraz w kompie niestraszne są mi różne zaburzenia, tąpnięcia, awarie, czy szpiegowskie podchody. Coś nie tak – to naprawiam. No? I co wy na to? Owszem, niedaleko mnie mieszka kolega Zbyszek i on przyjeżdża do mojego kompa, kiedy z czymś sobie nie radzę. I tak będzie zawsze, bo kombinują w naszych komputerach tyle meandrów, że wciąż trzeba się uczyć. Czy potrzebnie? Czasami mam wątpliwości.
Mój komputer jest przeładowany. Tyle lat, tyle lat, więc uzbierało się dużo materiału – wszystkie (liczne) moje teksty, zdjęcia, dokumentacja mojego „dorobku”, linki do witryn, jakie przeglądam, obsługa mojej WWW, na której teraz jesteście itp., itd.
Na jednym z moich regałów stoi maszyna do pisania marki Consul. Ładny zabytek. Czasami nostalgicznie ją głaszczę. Kupił mi ją jeszcze w latach 70-tych mój Ojciec, bo widział, że piszę i piszę. Boże, to była „najlepsza zmiana” w moim życiu, a koledzy ze studiów mi zazdrościli. Teraz już nikt nikomu kompa nie zazdrości. Komp? – no, zwykła normalka. Do nas, piszących, dobiło pokolenie, które już od początku „wisiało” na komputerze.
Ciekawe, co będzie – powiedzmy – za 20-30 lat?
Świat dzisiaj przypomina kulę śnieżną, która stacza się w dół z coraz większym impetem, bo obrasta śniegiem. A może raczej świat galopuje pod górę? Wszystko nabrało przyśpieszenia.
A teraz przymknijcie oczy i wyobraźcie sobie, że jest wiek – dajmy na to – XIX-ty. Mieszkacie w drewnianej chacie u podnóża gór, jesteście pisarzem. Przy ciepłej, słonecznej pogodzie wychodzicie na ganek, zapalacie fajeczkę i zaczynacie dalej pisać zaczętą już powieść. Gęsie pióro maczacie w kałamarzu z inkaustem, a jak zdarzy się kleks lub złamie stalówka, to okropne. Owszem, ta ukończona już książka trafia do wydawcy, od niego do drukarni, a tam drukarze ołowianymi czcionkami układają każde zapisane przez was zdanie. Potem to wszystko odbija się na papierze i jest skrupulatnie „ubierane” w książkę. Ciekaw jestem, jakie były nakłady?
Wyobraźcie sobie jak Mickiewicz wydawał swojego Pana Tadeusza – a był to rok 1834 (pierwszy nakład – co ciekawe – liczył aż 3 tys. egzemplarzy i – zdaje się – w całości się nie rozszedł). Pamiętajmy też, że była to zupełnie inna technologia edytorska niż dzisiaj. Ale efekt był piękny. Dzisiaj nadal mamy piękne książki (a zwłaszcza albumy), jednak tamte, dawne miały urok niepowtarzalny.
No więc świat się zmienia, bowiem galopuje. Istota pozostaje ta sama. I to chyba jest najważniejsze.