Sława, sława, sława…
Wpis dodano: 1 marca 2014
Na portalu tygodnika „Polityka” przeczytałem felieton Jarosława Makowskiego pt. Świat bez humanistyki (i sztuki). Autor najpierw konstatuje, jak wszelkie nauki ścisłe i dziedziny pragmatyczne zdystansowały humanistykę, zaczęły dominować i wdarły się w nasze życie, zmieniając jego aurę i aksjologię. A w końcowym akapicie swego tekstu pisze: Myli się jednak ten, kto sądzi, że humaniści są bez winny. Obelgi nie wytrącają ich z dobrego samopoczucia. Patrzą na przyziemnych zjadaczy chleba z nieskrywaną pogardą. Żyją w przekonaniu, że są wybrańcami, bożymi pomazańcami, którzy mają do wypełnienia dziejową misję. Dlatego budzą w nich obrzydzenie owe nieokrzesane hordy barbarzyńców, którzy kierowani dyletanctwem i pragmatyzmem ni w ząb nie pojmują tej subtelnej i delikatnej materii, jaką jest humanistyka. Otóż jednym z głównych grzechów humanistyki jest to, że doskonale dopasowała się do świata, w którym rządzi wydajność i użyteczność. Żadne tam szukanie prawdy, praktykowanie dobra, kontemplowanie piękna – wśród humanistów trwa brutalna walka o stopnie naukowe, katedry, profesury, granty. Ci subtelni badacze sonetów Franciszka Petrarki czy powieści Marcela Prousta uczestniczą w takim samym wyścigu szczurów jak menadżerowie globalnych korporacji w boju o fotel prezesa spółki. I to, jak się zdaje, największe źródło kryzysu rodzimej humanistyki!
Ostatnimi czasy czytałem sporo innych tekstów wyrażających tę frustrację, to oburzenie – głównie teksty te dotyczyły literatury i życia literackiego, którym ponoć także nie starcza już tlenu dla normalnego rozwoju i oddechu. Ludzie pióra jednak sami – moim zdaniem – ten świeży oddech gdzieś zgubili. Wpadli w zadyszkę własnej, wymarzonej kariery i w obsesyjny przerost ambicji. Stworzyli sobie piekło przepychanek i targowisko próżności w internecie. Wspomniany wyścig szczurów obserwuję zwłaszcza w „społeczności poetyckiej”. Poeci, poza okopywaniem swych twierdz w sieci, ścigają się w niezliczonych konkursach, pretendują łapczywie do nagród, tworzą zamknięte gildie będące w istocie rzeczy towarzystwami wzajemnej adoracji, mają nieustające pretensje do wszelkich placówek kulturalnych – od ministerstwa kultury począwszy, a na lokalnym domu kultury skończywszy – że pozostają poza zasięgiem zainteresowania tych placówek, oczekują mecenatu oraz surm, fanfar i girlandów rozwieszanych przez kogo się da nad ich twórczością. Mają mocny argument: bez nas społeczeństwo schamieje! Społeczeństwu jesteśmy niezbędni! Ignorują całkowicie pragmatykę życia zbiorowego, żyjąc w micie, że nadbudowa kulturalna wypełni ludzi najważniejszą treścią. Jednak przypominam, że już dziadek Sartre powiedział: najpierw egzystencja, potem esencja.
Tej treści, tej potrzeby „esencji” ja oczywiście nie ignoruję. Jednak i w niej należałoby oddzielić ziarno od plewy. Np. buta owych narcystyczno-artystycznych przekonań mnie śmieszy i sama je kompromituje.
Twórczość artystyczna wszelkiego typu w swym najszerszym wymiarze jest przede wszystkim twórczością amatorską. Rodzajem hobby, które niewiele wnosi do skarbnicy kultury, wszakże ubogaca (ach, jakie modne słowo!) i upiększa życie autorów. Koszmar zaczyna się wtedy, gdy przeciętny autor chce się nie tylko ubogacić, ale i wzbogacić – choćby laurami, dyplomami, pochwałami… I zaistnieniem publicznym. A tu – cisza! Wtedy rodzi się frustracja i szuka się winnych. Winni mogą być nieczytający czytelnicy, nierozgarnięci czytelnicy, niekompetentni recenzenci, no i państwo, rzecz jasna. Bo państwo powinno, gdy tylko pojawia się poeta, chuchać w niego i dmuchać. Kto wie, może powinno nawet ustanowić konkretne przepisy nakazujące czytanie książek. Bo książek ci u nas dostatek i się marnują. Jak perły rzucane przed wieprze.
Otóż śpieszę cię ostudzić autorze-pretendencie. Możesz sobie wymyślać argumenty, jakie chcesz, lecz ich egotyzm nie przebije realnego muru, który tak ci doskwiera.
Myślę, że pisać powinien każdy, kto czuje w sobie taką potrzebę. To zawsze jest sprawa piękna i ważna. Ale prawdziwe pisanie jest realizacją samego siebie, ewokacją wewnętrznego głosu, autentyczną potrzebą autoekspresji, wewnętrzną sejsmografią. Podstawowym warunkiem sukcesu zewnętrznego jest niepowtarzalny język, który trzeba w sobie odnaleźć, i przejmującą ważkość naszego głosu. Dzisiaj już tylko to wnosi coś nowego do literatury i kusi odbiorcę. Jeśli tego talentu nie masz, możesz co najwyżej brylować w swoim zamkniętym środowisku. Tam obowiązuje reguła picia sobie z dzióbka. To też miłe; na pewno nieszkodliwe. Szkodliwe jest oskarżanie świata, który nie otwiera ci drzwi do sławy. Sława jednak ma wysoki popyt, a niską podaż. I z tym nie wygramy.
Z pewnym smutkiem pisze tę słowa, bo wiem, jak każdemu z nas potrzebny jest sukces. Ale wystarczy wiedzieć, że brak sukcesu nie jest równoznaczny z klęską. Najważniejsza jest chyba akceptacja siebie, ale wyrastająca nie z narcyzmu, lecz z rozumnej akceptacji świata, jaki w sobie stwarzamy. A poczucia spełnienia nie musi dawać nam ktokolwiek. Powinniśmy je budować z własnej harmonii i przekonań. Wiem, to wszystko takie względne… Ale jednak istnieją ludzie, o których możemy powiedzieć, że żyją mądrze i pięknie, choć cicho. Ta cichość może być bardziej słyszalna niż wrzask targowiska… Więc nie oczekujcie sławy. Niech ona sama was znajdzie – wtedy dopiero jest coś warta.