Róża i mlecz
Wpis dodano: 11 maja 2014
Wysoko ustawiamy nasze miary i oczekiwania. Oczywiście nie wszyscy, ale krytycy literaccy powinni to robić. Powinni wyraźną preferencję dawać poezji intelektualnej, erudycyjnej i wpisującej się w konteksty filozoficzne. Także poezji „wyrafinowanej”, to znaczy odnajdującej swój nowy język i oryginalną formę. Otwierającej w literaturze nowe okienka na świat. Potwierdzając swoją atencję wobec powyższego, chciałbym wszakże oddać należny honor „poezji prostej” – tej, która ku takim ambicjom się nie wspina. Bo nie umie. Bo wynika z innej aury i potrzeby. Z uboższego światoobrazu. Ale ona też potrafi być mądra i piękna. Dobry wiersz jest drabiną o nieprzewidywalnej liczbie szczebli. Jeden autor wejdzie na trzeci szczebel i drabina dla niego się kończy, inny autor – na piąty, a jeszcze inny – na dziesiąty. Są i takie wiersze, które mają tylko jeden szczebel – one nas mało interesują. Jednak będąc za oczywistym odróżnianiem wiersza dobrego od złego, wyrafinowanego od prostego, jestem zarazem ostrożny z fetyszyzowaniem poezji wysokich szczebli. Tacy poeci jak Miłosz, Różewicz czy Herbert powinni wygonić na banicję takiego poetę jak na przykład Leopold Staff. Z czym on się tu pęta? Ten Staff!
No, oczywisty absurd! Dlatego my, mając nasze miary, nie możemy ich używać do obchodzenia bokiem innej poezji. Poezja jest po prostu ogrodem, w którym Linneusz by się nie połapał. Jeśli obok róży kwitnie mlecz – nie wyrywajmy go. On też ma swoją rację istnienia. Wystarczy, że różę nazwiemy różą, a mlecz – mleczem. Mówię to tylko po to, by oddać honor poezji prostej, łatwo czytelnej, tej, która jednak potrafi nas czymś ująć i zachwycić. Poeci, którzy nie wiedzą nic o Kancie, Heideggerze, Hördelinie czy Eliocie też mają swoją opowieść – często ujmującą z wielu powodów.
Kłopot oczywiście z tym, że najzwyczajniej w świecie istnieją złe wiersze. Internet uświadamia nam, że być może one nawet dominują. Czy trzeba te „chwasty” wyrywać z korzeniami? Moim zdaniem – nie. Rzućcie okiem na łąkę: ile w niej w niej różnej lebiodki i perzu oraz różnych kwiatuszków uznawanych za nieszlachetne. Ale prawdziwa łąka ma taka właśnie być. Niech sobie rośnie. Zoile biegają po niej z chemikaliami i doznają rozkoszy, tępiąc chwasty. A wystarczy tylko zatrzymywać oko na tym, co dobre. Brzydota też jest miarą piękna.
Krytyk literacki, recenzent, powinni ten ogród nieplewiony plewić. Wolę, kiedy robią to milczeniem, a nie z sadystyczną satysfakcją. Sztuka amatorska zawsze istniała i istnieć będzie. Każdą epokę literacką można opisać jako drabinę. Im bardziej w górę, tym szczeble coraz rzadsze i trudniej osiągalne. Ale to one poprzez „selekcję naturalną” przetrwają. Reszta jest niezbędnym „jazgotem talentów”. To brzmi niczym kociokwik orkiestry symfonicznej strojącej instrumenty przed koncertem. Potem nagle jazgot ucicha, a muzyka zaczyna płynąć czystą harmonią. Kiedy dziś podziwiamy znanych autorów minionych epok, zapominamy lub w ogóle nie wiemy, ilu towarzyszyło im autorów mniejszego talentu. Drukowali, publikowali, bywali na „salonach”, współtworzyli tzw. dzień codzienny literatury, ale po iluś tam wiosnach już się nie odrodzili.
Trzeba umieć odróżniać poezję dobrą od złej. Ale z powodu tej drugiej nie ma sensu wyrywać sobie włosów z głowy. Jaki jest sens, by w którymś z miasteczek likwidować amatorską orkiestrę, której daleko do filharmoników? Niech sobie gra! Ja widzę w tym nawet coś bardzo potrzebnego.