Rewolucje poetyckie « Poezja, krytyka, kultura Leszek Żuliński
 

Rewolucje poetyckie

Paweł Łęczuk przysłał mi linki do dwóch artykułów, jakie ukazały się w „Gazecie Wyborczej”. Oba artykuły dotyczą tzw. slamów poetyckich – zjawiska, które już kilkanaście lat temu stworzyło i ożywiło „nową scenę” życia poetyckiego, a w ostatnich latach nawet się zintensyfikowało. Warto je przeczytać…

W pierwszym artykule Kuba Przybyłowski opisuje, co zaczęło się dziać. Znajdziecie to pod linkiem:

http://warszawa.wyborcza.pl/warszawa/1,150427,19820165,poetycki-boom-w-warszawie-publicznosc-gwizdala-buczala-klaskala.html

         W drugim artykule Przybyłowskiemu odpowiada Michał Kasprzak. Link:

http://warszawa.wyborcza.pl/warszawa/1,34862,19877947,jak-wyglada-poetyckie-zycie-w-warszawie-slam-nie-jest-dobra.html

         Tak, pamiętam ten bajzel, bo nagle coś się ożywiło, poezja zeszła z cokołów i z „wysokiej dykcji”, została oczyszczona z patyny, zaś formuła happeningu, jakby nie było, odpowiadała nowemu modelowi młodzieńczej ekspresji (podobnie jak wcześniejszy hip-hop). Formuła slamu poniekąd była odpowiednikiem przedwojennego dadaizmu (choć to porównanie proszę traktować z dużym dystansem). Jedno jest pewne: na cokół nikt już wspinać się nie chciał, więc nowa aura życia poetyckiego była na wagę złota.

Każdy underground ma jednak to do siebie, że jest… undergroundem. Mapa obecnego życia literackiego jest drabiną pokoleniową. Starzy robią swoje po staremu, młodzi muszą pokazać, że można inaczej. Dzisiejsi nowatorzy powinni mieć świadomość, że za 40 lat nowi, młodzi poeci pokażą im, gdzie się zgina dziób pingwina. Synowie wymyślają nowy świat, nowy język, nowe środki ekspresji, bo odciąć pępowinę od ojców to rzecz arcyważna. Tradycja tradycją, nikt jej przecież nie dezawuuje, ale my musimy po sobie pozostawić coś własnego. Ta sinusoida jest stałym elementem gry. Dziwę się, że niektórzy się dziwią. Wyobrażam sobie miny melomanów, którzy gdzieś u schyłku XIX wieku usłyszeli w filharmonii po raz pierwszy utwory Debussy’ego. Albo widzę minę Staffa, gdy czyta wczesne wiersze Przybosia lub Peipera.

Trzeba przyznać, że zjawisko opisane przez Przybyłowskiego i Kasprzaka było pomysłowe, barwne i – bywało – dowcipne. Rewolucji, moim zdaniem, nie przyniosło, bo nadal ma cechy jakby „kultury studenckiej” i choć spektakularne – wciąż jest niszowe. Mamy poza tym jazgot godny pofragmentowaniu współczesnych czasów. Klasyka występuje już tylko w minionych książkach. Idzie nowe, ale nie jednym, szerokim traktem, lecz wieloma ścieżkami. Slamerzy (slamersi?) wrzucili na luzik i dowcip, co nie znaczy, że błaznowali. A teraz przyszły czasy, że te dwa walory mogą nas podtrzymać na duchu. Choć – niestety – wysoka fala slamu trochę jakby siada. Spoko, nawet jeśli tak, to nowi poeci wymyślą coś nowego… Tu warto by jeszcze przypomnieć, że slam pojawił się już w roku 1990 w USA, a w Polsce w roku 2003. No cóż, sonetu też nie wymyślili Polacy… Ale to tak na marginesie i bez przygany… Dobrze, że nowe formy bulgoczą w każdym miejscu po swojemu.

BLOG

 

Copyright © 2006-2019 www.zulinski.pl
Strona oparta na WP