Produkt literaturopodobny
Wpis dodano: 21 lipca 2015
Natknąłem się w internetowej „Polityce” na znakomity artykuł Olgi Drendy pt. Autorzy nieskromni. Rzecz traktuje o grafomanii i grafomanach. I o wielu książkach zwanych po angielsku vanity publishing, czyli wydawanych z próżności i narcyzmu. Polecam tę lekturę wszystkim.
Link: http://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kultura/1624975,3,po-czym-poznac-polskiego-grafomana.read
Drenda opiera się na lekturze felietonów Marty Syrwid zatytułowanych Koktajl z maku. Pisze: Trudu przeczytania, opisania i skatalogowania współczesnych książek najgorszych podjęła się pisarka Marta Syrwid, która swoje starcia z produktem literaturopodobnym opisywała w „Lampie”. Surowiec na „Koktajl z maku” – bo tak nazywała się jej comiesięczna rubryka – pochodził częściowo z nadsyłanych do redakcji nowości wydawniczych, część dostarczali zainspirowani czytelnicy, reszta natomiast pochodziła z internetu, który jako przestrzeń wolności wyrazu zachęca do dzielenia się radosną twórczością. Materiału zebrało się tak wiele, że cała antologia egzotycznych koktajli ukazała się niedawno nakładem Lampy i Iskry Bożej.
Polecam ten artykuł bez wyjątku wszystkim. Zapewne też nabycie książki wydanej przez „Lampę” nie byłoby wydatkiem straconym. Z grafomanią mamy coraz większy problem. Łatwy dostęp do publikacji (tak elektronicznej, jak poligraficznej) dodaje skrzydeł wszystkim. Internet stał się szczególnym wysypiskiem śmieci. Tę świadomość warto nosić gdzieś z tyłu głowy.
Ja należę do krytyków łagodnych i dobrotliwych, ale przecież widzę, jak rzadko mamy do czynienia z debiutami, czy w ogóle tomikami naprawdę znaczącymi i rokującymi. Poza nimi istnieje szeroka strefa grafomanii łagodnej, tzn. książek jakoś akceptowalnych, ale płynących w takim peletonie, że wszystko się zlewa w magmę przeciętności. Ten róg obfitości z jednej strony nikomu nie szkodzi, z drugiej czyni dżunglę, przez której chaszcze trudno dotrzeć do matecznika. Poza tym grafomanii (lub autorzy zdecydowanie przeciętni) tworzą swoje gildie, mają swoich adoratorów i chwalców. To ich poniekąd „autoryzuje”, jednak sęk w tym, że i tak przyjdzie walec i wyrówna, tzn. perspektywę czasu ułoży historia literatury. Do dziś nie wiemy, czy Janko Muzykant z noweli Sienkiewicza był dobrym muzykantem, czy złym. Ale grał, bo mu w duszy grało. Pytanie zasadnicze brzmi: jak oceniać amatorów?
Moje zdanie jest takie: niech pisze i publikuje, kto chce. Komu „w duszy gra”. Literackiej dżungli nie da się wykarczować. Ale może warto mieć, jak Marta Syrwid, jej – tej dżungli – świadomość i rozkoszować się z dystansem własnym sukcesem. Warunek: czy oby rzeczywistym?