Odeszli…
Wpis dodano: 6 grudnia 2011
Śmierć Adama Hanuszkiewicza (4.XII.) i Violetty Villas (5.XII) wbiła mnie w kolejny stupor związany z przemijaniem mojego świata. Odeszła jeszcze jedna cząstka mojej młodości!
Hanuszkiewicz… W latach 70. byłem chyba na większości jego realizacji teatralnych. Także – a jakże! – na tej słynnej Balladynie w Narodowym, po której do dzisiaj w oczach i uszach mam te harleye, ryczące na scenie. Potem przez kilka lat widywałem go w Szczawnicy, gdzie spędzał rodzinne wakacje.
Był artystą kontrowersyjnym i ponoć despotycznym. We mnie nigdy nie budził protestów, bowiem jego nieszablonowe pomysły niosły wspaniałą ekspresję i zdmuchiwały kurz z pokrytych patyną konwencji desek teatralnych.
Z biegiem lat teatr coraz bardziej oddalał się ode mnie, a raczej ja od niego. To ta dziedzina literatury i sztuki, do której mi najdalej. Liczył się dla mnie przede wszystkim tekst, na resztę byłem mniej wrażliwy. Dawnymi czasy regularnie czytałem miesięcznik „Dialog” – z niego dowiadywałem się, co w branży piszczy i to mi wystarczało. Pamiętam szczególnie dwie inscenizacje „Jaskinię filozofów” Herberta w Teatrze Ateneum i sławne „Przedstawienie Hamleta we wsi Głucha Dolna” Ivo Brešana na jakiejś innej warszawskiej scenie – wcześniej znałem teksty i reszta już mnie mniej zajmowała.
Oczywiście bywam wciąż zaskoczony teatrem. Ostania rzecz, jaką dosyć mocno przeżyłem kilka lat temu, to był „Król Edyp” w Teatrze Telewizji w reżyserii Gustawa Holoubka. Ale jednak potrafię żyć bez teatru – może to jest kwestia konieczności wyboru, bowiem zawsze miałem w swojej niszy tyle do roboty, że już nie starczało czasu ni emocji na inne dziedziny sztuki. W podobny sposób odchodziłem od muzyki, która kiedyś była dla mnie bardzo ważna. Kilka lat temu byłem w Sali Kongresowej na koncercie Erica Bardona – facet świetnie dawał czadu, a ja miałem przed oczami obsesyjny obraz dawnych „Animalsów” i cały tonąłem w czymś sprzed lat, co toczyło się ponownie na moich oczach.
Teraz do mojego „wewnętrznego muzeum wzruszeń” dochodzi Adam Hanuszkiewicz… Ach, zapomniałbym… mamy jedno wspólne miejsce. W swej debiutanckiej powieści „Performance” Mirosław G. Majewski umieścił nas obu i – jak żywych – przeniósł z realu do fikcji literackiej. Przynajmniej to zostanie z mojej „wspólnoty” z Adamem Hanuszkiewiczem…
A Violetta Villas? To historia z zupełnie „innej półki” moich wspomnień i emocji. Nie tak ważna, nie tak istotna, czasami okropnie pretensjonalna, okropnie „tabloidalna”, lecz chyba wszyscy przyznamy, że miała głos fenomenalny (była w końcu nazywana polską Ymą Sumac) i gdyby lepiej ułożył się jej wizerunek sceniczny, mogłaby zostać naprawdę wielką gwiazdą estrady… Chyba zresztą była… Bogusław Kaczyński powiedział o niej: „lwica estrady”…
W samochodzie wożę kilkanaście płyt ze swoimi hiciorami. Na jednej z nich Villas śpiewa (żywiołowo!) z Kazikiem piosenkę „Kochaj mnie, a będę twoja” – ach, jaka radość to słuchać…