Nasze sukcesy
Wpis dodano: 13 czerwca 2016
Nasze sukcesy literackie są bardzo skromne. Piszemy książki, wydajemy książki, ale ich obieg i zasięg jest lichutki. W zasadzie sukcesy te ograniczają się do stosunkowo wąskich grup towarzyskich. Nie wypływają na szerokie, ogólnopolskie wody. Są zamknięte w środowiskowych kółkach. To dotyczy nawet członków Związku Literatów Polskich i Stowarzyszenia Pisarzy Polskich – jeśli spełniasz wymogi statutowe (wydasz trzy książki zaakceptowane przez Komisję Kwalifikacyjną) już jesteś „literatem z legitymacją”. Ale czytelnicy nadal albo nie wiedzą o twoim istnieniu albo nie interesują się twoim pisaniem. Nie mówiąc już o tym, że twoich książek nie ma w księgarniach. No, można je przeczytać lub kupić w Internecie, ale on z kolei jest takim korcem maku, że nikt go dogłębnie przesiać nie może. A nawet gdyby… To co mówi potencjalnemu czytelnikowi nieznane nazwisko i nieznany dorobek? W naszym środowisku jakoś jeszcze w tym wszystkim się orientujemy, lecz zwykły czytelnik… no, sami wiecie.
Droga do „sławy” musi mieć swoją marszrutę. A więc jeśli zaczniesz drukować w znaczących, opiniotwórczych czasopismach, zdobędziesz jakąś poważną nagrodę, jeśli napisze o tobie dobrą recenzję kilku znanych, opiniotwórczych krytyków, jeśli zaczną zapraszać cię do radia, do telewizji – wtedy jest jakaś szansa na szersze zaistnienie.
Na ogół jednak funkcjonujemy w wąskich środowiskach i grupach, i to się nie przekłada na widoczny sukces. Niechaj księgarnie sprzedadzą tysiąc egzemplarzy twojej powieści – to droga się otworzy. A potem wydawcy ustawią się w kolejce do ciebie i „interes” zacznie się kręcić. Nieprawdą jest, że dobry towar nie wymaga reklamy, promocji, nagłośnienia.
A jak wygląda nasza reklama? No, wydajemy tomik, ktoś tam skrobnie o nim recenzję na jakimś portalu, zrobimy kilka spotkań autorskich, na które przyjdzie rodzina i „znajomi królika” – ale to wszystko nie przekłada się na nagłośnienie autora i książki. Tylko fachowy marketing wsparty medialną famą może nas wypchnąć na szersze wody. Ale marketing przebiera w nas jak w ulęgałkach, no bo niby jak ma ogarnąć wszystkich autorów.
No więc sytuacja jest patowa. Piszemy często niezłe i profesjonalne książki, ale przeciśnięcie ich na rynek jest nierealne. Toteż funkcjonujemy tylko w swoim wąskim otoczeniu, w grupach koleżeńskich, na zaprzyjaźnionych witrynach i w „kółkach kawiarnianych”. Należymy do ZLP lub SPP, co nas „legitymizuje”, lecz niewiele więcej z tego wynika. Owszem, oba związki pisarskie są aktywne, organizują imprezy literackie i częste spotkania autorskie, ale tym wszystkim żyje określone środowisko, a nie tzw. publiczność z ulicy.
Myślę że tak zostanie, że tak już będzie. Ale nie ma co się obrażać na rzeczywistość. Trzeba nadal robić swoje i godnie znosić niszę, na jaką jesteśmy skazani. W końcu na co dzień wykonujemy nasze konkretne zawody, chodzimy do pracy, a nasze pisanie to tylko „wartość dodana”, hobbystyczna. Nie ma co trzaskać drzwiami, trzeba docenić to, że unosimy się trochę ponad szarość codzienności. Reszta jest złudzeniem, a nawet narcyzmem i pychą.
Jakie są antidota na naszą frustrację? Widzę tylko jedno: nie nadymać się. Traktować własne pisanie jako hobby – wartość dodaną do zwykłej, szarej codzienności. Sny o potędze przepędzić. Robić swoje z radością, że lubimy to robić. Bo lubimy!