Mediokracja
Wpis dodano: 13 marca 2013
Mediokracja! To słowo ostatnio robi sporą karierę, i nie bez kozery. Media są coraz gęstszą siecią i coraz mocniej moderują bieg życia. Zwłaszcza jest to widoczne w polityce. Ale zastanawiam się, czy i w naszej branży, konkretnie w literaturze? Nie mam wątpliwości, że też.
Z jednej strony sprawa jest oczywista. Literatura potrzebuje medium, aby „przedostać się” od autora do czytelnika. Bez technik komunikacyjnych jej obieg zawężałby się do bardzo wąskiego kręgu odbiorców. Od kiedy Gutenberg wymyślił druk, a potem doszły komunikatory audiowizualne i elektroniczne, do tekstów opuszczających prywatne biurka dostęp ma każdy, kto chce. Pytanie brzmi: czy media są tylko pośrednikiem, przekaźnikiem? Oczywiście wiemy, że nie. Są także moderatorem i opiniodawcą, który ma ogromny wpływ na losy autora (lansując go lub ignorując, tworząc rankingi wartości itd.) i odbiorcy (przemieniając go lub nie w entuzjastę takich lub innych realizacji twórczych). A więc od naszego istnienia w mediach zależy w sporej mierze nasz sukces.
Ale ta „mediokracja” ma – jak wiemy – różne twarze. Jednego lubi, innego nie, w lansowaniu Jasia ma interes, a w przemilczaniu Zosi go nie ma. Ha, może mieć nawet interes w obrzydzaniu Zosi czytelnikom. Media kulturalne w tv, radiu, prasie i na portalach literackich rzadko kiedy bywają bezstronne i obiektywne. Tu, jak zawsze i wszędzie, też funkcjonują gildie, lobbies czy grypy towarzyskie. Często konkurencyjne wobec siebie, a nawet zantagonizowane. A więc jeden autor jest dla nich ważny, inny nieważny. W nowych czasach dużo do powiedzenia ma także biznes wydawniczy i księgarski. On kieruje się „targetem handlowym”, a więc kto ma więcej pieniędzy, ten lepiej może lansować swoich autorów i ich książki. To z kolei nakręca rankingi popularności, bo książka wylansowana lepiej się sprzedaje, a więc przynosi większy dochód. No i tak wracamy do sedna, czyli do pieniędzy. I nie ogłaszam tu w tej chwili żadnego skandalu – jak świat światem forsa jest głównym afrodyzjakiem działań i rozwoju.
Ten oczywisty mechanizm powoduje jednak zafałszowanie niemal każdej promocji medialnej. Nigdy się nie dowiemy, ilu dobrych autorów nie zaistniało tylko dlatego, że nie miał ich kto pokazać światu. Nie miał kto powiedzieć: zwróćcie na niego uwagę; on naprawdę jest znakomity. To raczej spoczywa na nas, na krytykach, ale krytyków czytają głównie autorzy, a nie potencjalni „czytelnicy rynkowi”. My też zresztą bywamy często nieobiektywni, ponieważ środowisko literackie jest zantagonizowane i zaangażowane w swoisty wyścig ambicjonalny grupek towarzyskich bądź konkurencyjnych indywidualności.
Chociaż media od swego zarania były „inżynierami dusz”, to termin „mediokracji” był nieznany i pojawił się stosunkowo niedawno. Bowiem media z komunikatora przeistoczyły się w machinę mającą wpływ na tok wielu spraw. W naszej branży chcą sobie wychować nie tyle czytelnika, co nabywcę książki. A wewnątrz środowiska chcą maczać palce w tym, kto cacy, a kto be. Tak ta globalna sieć działa, a my zapominamy, że rybakiem jest ktoś inny. My? My w tym wszystkim jesteśmy tylko płotkami. Pewien cesarz chiński powiedział: „Tak rządź swoim narodem, jakbyś smażył na patelni małą rybkę”. I to się dzieje.
Co robić? Nic! Robić swoje. Pisać, drukować, wydawać. Każdy z nas swoje rybki znajdzie w zarzuconej sieci. I to niech nam wystarczy. Reszta jest grą na loterii…