Marsz pokoleń
Wpis dodano: 8 czerwca 2015
Kiedy miałem 12 lat urodził się Marcin Świetlicki (1961), a gdy kończyłem 16 lat – Jacek Podsiadło (1964). To dwa od dłuższego czasu dobrze znane nazwiska poetyckie, niemalże celebryckie. Między nami 12-15- letnia różnica wieku. I o tyle lat później niż ja obaj w.w. autorzy wkraczali w szranki literackie. Ta różnica wieku między nami nie jest przecież ogromnie wielka, a jednak jesteśmy z różnej epoki. Gdy Świetlicki i Podsiadło dorośli do pisania, ja już z jakiejś foremki się wyklułem i miałem inną „matrycę”. Oto przykład jak szybko galopuje literatura i jak nowe dykcje, imaginaria, światoobrazy zmieniają się w dzisiejszej dobie. Od pewnego czasu te przyśpieszenia i te zmiany toczą się jeszcze szybciej.
Najogólniej mówiąc odchodziliśmy od tradycyjnych formuł poezji i wpadliśmy w rozpanoszony nurt wiersza wolnego. To wszystko zaczęło się na dobre w XX-leciu międzywojennym. W moich rocznikach polegało na wierszu sprozaizowanym, wolnym, nieregularnym. Ale wciąż był to wiersz komunikatywny. Używaliśmy metafor, a jakże!, szukaliśmy liryzmu w mowie niepatetycznej, ale teksty Świetlickiego i Podsiadły posuwały się jeszcze dalej, bowiem nieobcy był im „luz codzienności” i jeszcze bliższa przyziemność, a nawet zgrywa bardziej świadomie manifestowana niż to się zdarzało ciut wcześniej. Owszem, miało to rozmaite precedensy (Bursa, Bruno, Stachura), lecz główna nawa nowych roczników z mojego pokolenia ograniczała się do wiersza wolnego, nieregularnego i niesylabotonicznego. Jednak dopiero gdzieś po roku 1980 poeci na dobre przestali trzymać się „reguł”. Jakichkolwiek. Gdzieś poboczem, ale spektakularnym, rozwijał się także nurt lingwizmu, którego nowym papieżem stał się poeta starej daty Tymoteusz Karpowicz.
I tak to wszystko prawdopodobnie byłoby niemożliwe bez grubo wcześniejszej rewolucji przybosiowo-peiperowskiej, ale moim zdaniem ta cudna anarchia miała próg swojej skoczni w latach 80-tych. I poszybowała, że hej!
Pytanie: do czego doszliśmy? Otóż sądzę, że doszliśmy do epoki indywidualizmów. Nie ma już żadnych szkół ani mód, nie ma kanonów, po których odróżnialibyśmy nowe generacje. Liczy się nie wspólnota, nie podobieństwo roczników, lecz autorska odmienność. Własny patent na własną poezję. No, dobrze, ale ile tej „nowej poezji” da się wymyślić i napisać? Spieszę z zapewnieniem, że worek pomysłów i wariantów językowych jest bez dna – to studnia, która się nie wyczerpuje. Wygrają najbardziej pomysłowi, oryginalni, ale równocześnie mający coś istotnego do powiedzenia, jak ostatnio np. Leszek Szaruga w tomie Logo Reya.
Proszę zauważyć, że skończyły się tzw. „grupy programowe”. Nie zazdroszczę przyszłym krytykom, którzy podejmą wyzwanie uporządkowania tych zjawisk. Foremki i matryce, o jakich wspomniałem na początku, na nic tu się zdadzą.
No i dobrze. Być może te przemiany współczesnej poezji są odbiciem przemian o wiele większych – świat stał się kakofoniczny, wolny, odwrócony od schematów, zmieniający szablony, tolerujący różnorodność. Polifonia zastąpiła kanony. Tworzydła językowe zostały rozbite, o czym marzyli w latach przedwojennych Przyboś i Peiper, Picasso i Schönberg.
Dziej się, dziej nieśmiertelna awangardo! I doczekaj się chwili, kiedy będziesz uznana za klasykę, a nowi poeci nowym językiem zaczną opisywać nowy świat.