Marka wydawnicza
Wpis dodano: 8 lutego 2016
Coraz więcej książek, w tym zwłaszcza tomików poetyckich, ukazuje się na zasadzie usługi poligraficznej, a nie edytorskiej. Coraz częściej także usługi edytorskie sprowadzają się do redakcji technicznej i wysłania tomiku do drukarni, pomijając proces rzetelnego redagowania. Innymi słowy, płacisz i masz! I to na skróty! Coraz częściej wydawca jest li tylko pośrednikiem między autorem a drukarnią. Coraz częściej autor sam idzie jako petent do drukarni – i dostaje, co chce, omijając inne „koszty pośrednie”. Piękne rosyjskie słowo „samizdat” weszło w swoją nową rolę.
W rzetelnym, profesjonalnym wydawnictwie wygląda to inaczej. Po pierwsze, redakcja przywiązuje wagę do poziomu tekstu. Jeśli za słaby, nazbyt amatorski – odrzuca się propozycję. Zupełnie niedawnymi czasy wydawcy słali także książki do tzw. „recenzentów wewnętrznych”, czyli konsultowali się z krytykami. Dlaczego? Ano dlatego, że szanujący się wydawca nie wyda byle czego. Szanujący się wydawca szuka dobrych książek. Na tym buduje swoją markę. A czytelnik z góry wie, że książka wydana w Oficynie XXX nie jest „przypadkowa”. Może nam, czytelnikom, mniej lub bardziej się podobać, ale to już zupełnie inna sprawa.
Po drugie, dobry wydawca redaguje tekst. Tu poprawi przecinek, tam literówkę, zaproponuje usunięcie gorszego wiersza, jakiegoś słówka lub lepszy układ całości. Poza tym oprawa graficzna tomiku (okładka, ilustracje) wychodzi spod rąk dobrych zawodowców, a nie cioci Jadzi, która lubi rysować. Itp. Innymi słowy, zanim tomik pójdzie do drukarni, zostaje profesjonalnie przygotowany.
Dobrzy wydawcy mają także lepszą dystrybucję. Poza tym wysyłają nowe książki do pism literackich czy portali, niektórzy do księgarń, innymi słowy inicjują nagłośnienie książki. Ci gorsi dają ci cały nakład i bujaj się sam.
Tak się porobiło, że tych gorszych wydawców jest dziś więcej niż tych lepszych. No i mamy to, co mamy.
Profesjonalne, markowe wydawnictwo przestrzega ważnych reżimów, jest skrupulatne, a jego marka wspiera naszą książkę. Ale rynek książki stał się „wolną amerykanką” z dowolnymi jej kombinacjami. Od przaśnego samizdatu począwszy, na profesjonalizmie skończywszy.
Według przepisów książka musi mieć numer ISBN (jest to międzynarodowy znormalizowany numer książki). Jeśli go nie ma – nie jest w rozumieniu formalnym i prawnym książką. O ISBN łatwo, jego przyznawanie jest w zasadzie automatyczne. Warto o tym pamiętać. Ale w tym gąszczu publikacyjnym to tak czy siak można wszystko i podejrzewam, że mało wtajemniczeni autorzy nie znają lub nie doceniają zasad, o których warto wiedzieć. Czy wiedzą na przykład, że ich wydawca ma obowiązek rozesłania egzemplarzy do kilkunastu bibliotek – od Biblioteki Narodowej poczynając. To o tyle ważne, że mamy pewność, że ktoś, kto musi, to nasz tomik znajdzie nawet po latach.
Tak więc „rynek tomików poetyckich” wszedł w rozkoszną fazę, której istotę oddają te dwa piękne słówka: hulaj dusza! Jeśli powstrzymamy sarkazm i zrzędzenie na wodzy, to można stwierdzić, że nic złego się nie dzieje. A niech sobie drukuje każdy, kto chce. I nawet jestem za tym. Tyle, że literatura się pospolityzuje i przestaje już być taką szacowną Damą, jaką kiedyś była.