Krytyk wybiórczy…
Wpis dodano: 21 kwietnia 2011
Pewna młoda poetka, którą wysoko cenię i nawet rzekłbym: na którą stawiam, wysłała swój debiutancki tomik do pewnego znanego krytyka, którego też cenię i szanuję. Otrzymała od niego grzeczną odpowiedź negatywną: to nie mój typ poezji, to nie ta dykcja, nie ta droga, która mnie interesuje…
Mamy więc do czynienia z dość często spotykaną sytuacją: dwie sprzeczne opinie, dwie z goła antypodyczne oceny krytycznoliterackie wobec tej samej autorki i jej pisania. To chyba rzecz naturalna, najtrudniejsza wszak dla autorów, którzy przeciwstawne recepcje źle znoszą, czemu nie sposób się nie dziwić. Ale trudno – być poetą to nerwowa sprawa.
W całym tym zjawisku, jakie – oczywiście – obserwowałem wielokrotnie, zastanawia mnie coś innego, a mianowicie rola krytyków. Jedni wybierają sobie swoje ulubione poetyki i trendy, i tylko nimi się zajmują, tylko je adorują. Oddają się więc poniekąd w służbę wybieranych przez siebie poetyk, ignorując inne. To nie nowe zjawisko i – rzecz jasna – uprawnione.
Ja należę do przeciwstawnej „frakcji”. Widzę rozmaitość szkół, poetyk, programów, realizacji i chociaż – jak każdy – też mam swoje preferencje, to ponad nimi stawiam różnorodność zjawisk, polifonię poetycką, grę przeciwległych tendencji i z tej masy staram się chwalić to, co wydaje mi się najlepsze. Jeśli np. mam przed sobą dwa różne tomiki, jeden – powiedzmy – o genotypie „białoszewskim”, drugi – „herbertowskim”, to nie wyrzucam tego mniej mi bliskiego do kosza, tylko patrzę, co po obu stronach barykady ważne, udane, zdradzające talent autora itd.
Nic oczywiście z powyższej konstatacji nie wynika. Ta różnica zdań, rodząca odwieczne spory, była, jest i będzie. Raczej chodzi o to, by autorzy zbytnio się tym nie przejmowali, żeby pisali tak, jak są do tego stworzeni, a my, krytycy, byśmy ze swoich preferencji nie robili wojny, w których ściele się trup poetów innych niż nasi ulubieni.