Kawalkada przemian
Wpis dodano: 25 listopada 2016
Każde pokolenie, w tym także pokolenia literackie, dźwigają na plecach swój garb.
Kiedy ja byłem przedszkolakiem, w Polsce rozkwitał socrealizm. Ponury? I tak, i nie. On podnosił z kolan powojenne zgliszcza i z entuzjazmem towarzyszył odbudowywaniu kraju. Sekundowała mu euforia i nadzieja. Nowy ustrój wydawał się zbawienny. I trzeba przyznać, że skuteczny w czynie odbudowy. Ideowo był ortodoksyjny – tzw. „ukąszenie heglowskie” polegało na przyjęciu totalitaryzmu formatu sowieckiego. Jednak im bardziej podnosiliśmy się z gruzów, tym mocniej coś zaczynało zgrzytać nam w głowie. Socrealizm był wszakże ideologią mocną. Dali mu się idiotycznie uwieść nawet pisarze po latach uznawani za wybitnych. Jak to było możliwe? Ano po prostu wiara otumania, a oczy wtedy widziały, że powojenne ruiny znikają. Stalinizm powojenny nadal był reżimem, jednak niósł odbudowę i nadzieję. Przez pierwsze lata towarzyszyła mu euforia.
Wszystko to zweryfikowało się w roku 1956 – gdy nastał Gomułka. Dziś – i słusznie – też postrzegany jako polityczny satrapa, ale jednak coś się „poluzowało”. A gdy nastał Gierek (1970), to niemalże powiało Europą. Jednak autorytaryzm państwa nadal trzymał na smyczy porządek społeczny. Mateczką narodu nadal była partia, która cenzurowała granice wolności obywatelskiej. Coś budowała, coś dawała, jednak nadal w ramach swojego autorytaryzmu.
I wszystko to zaczęło padać w ruinę dopiero w latach 80-tych. No i mamy teraz to, co mamy. To, co chcieliśmy mieć: wolność osobistą, wielopartyjność, niecenzurowane poglądy, niekontrolowaną i nielimitowaną swobodę wypowiedzi, paszporty itp. Stalin, Bierut i Gomułka przewracają się w grobach z oburzenia. My, żyjący, też nie dowierzamy, jak te zmiany mogły się zdarzyć i udać.
Fenomenem jest to, że ewolucje i rewolucje zaczynają się od małego płomyka. Garstka „szaleńców” czasami za wysoką cenę najpierw „coś szemrze”, a potem naciska na zmiany. I ten płomyk przeradza się w płomień. Wchodzą weń nawet ci, którzy go wcześniej dławili. Wtedy następują przesilenia, które zmieniają rzeczywistość i przechodzą do historii. Ten mechanizm funkcjonuje od stuleci.
Wolność i demokracja to trudne wyzwania. Ale lepszych jeszcze nie wymyślono. W naszych latach z trudem uczymy się, jak z tym żyć. Jak to wszystko „ucywilizować”. Zapewne pies jest pogrzebany w partyjnej i skądinąd demokratycznej walce o władzę.
Literatura po 1945 roku po dzień dzisiejszy zapisywała i odzwierciedlała ten stan rzeczy. Teraz już znacznie mniej, bo brać pisarska raczej stroni od ideowości politycznej – i chwała Bogu. Dawni socrealiści (których zresztą została garstka) już od dziesięcioleci przemienili się w wolnomyślicieli, a młodzież literacka w ogóle polityką się nie zajmuje. I chwała Bogu!
Tak czy owak wolność pisania i drukowania to dla nas jedna z największych zdobyczy. Nie psujmy jej, nie marnujmy. Obecnie chyba największym zagrożeniem jest hejterstwo. I język sporów politycznych, które nasiliły się, emanując aurę nowych niepokojów. No bo różnimy się. Ale czy różnić się pięknie nauczymy się kiedykolwiek?