Kapcanieję
Wpis dodano: 1 czerwca 2015
Zaczyna się czerwiec. Piękna, letnia pora na wyjazdy literackie. Na razie mój kalendarz wygląda tak, że od czerwca do września mam uzgodnionych pięć wyjazdów w różne miejsca kraju. Jak znam życie, jeszcze do tej listy jakieś dwie, trzy miejscowości dojdą. I pomijam w tym kalendarzu całkowicie Warszawę, bo ona jest tu, na miejscu, a imprezy głównie polegają na prowadzeniu lub wygłaszania komentarza na spotkaniach autorskich, więc je planuje się je z mniejszym wyprzedzeniem. Jesienią imprezy się intensyfikują, bo to – tak wynika z mojego doświadczenia – ulubiona pora na eventy literackie.
Udział w tego typu imprezach polega głównie na wystąpieniach krytycznoliterackich. Tak więc jestem „wynajmowany” jako krytyk. Prezentuję publiczności bohatera spotkania, wygłaszam komentarz na temat jego dorobku lub „opowiadam” jego nową książkę. Czasami odczytuję jakieś referaty. Oczywiście miewam i swoje spotkania autorskie lub bywam uczestnikiem sesji, festiwali i innych „spędów literackich”. Na szczęście jurorowanie w konkursach już coraz rzadziej wymaga wyjazdów, bo to możemy w zespołach jurorskich załatwiać teraz w mailingu.
Wbijam się w lata i coraz rzadziej lecę na skrzydłach do tej roboty. Trudy podróżowania dają się bardziej we znaki niż dawniej. Ale póki ktoś mnie potrzebuje, nie mogę tego ignorować. A w ogóle to potrzebuje mnie najbardziej moja kotka Ramona, która nie znosi jak wyjeżdżam z domu. Fochy strzela!
Czuć się potrzebnym – to wielka radość. Obawiam się jednak, że niebawem przestanę być taki mobilny, jak byłem przez minione czterdzieści lat. Boję się tej cezury, bo zdaję sobie sprawę, że zamykanie się w domu jest równoznaczne z zamieraniem aktywności. Inaczej mówiąc: z mumifikacją. Oczywiście to mi tu, w Warszawie, nie grozi – tu wiecznie się coś dzieje i jest na miejscu. Ale gdy schodzimy po drabinie w dół, to jednak jest gorzej niż wtedy, gdy po niej wchodzimy.
Wokół mnie coraz więcej kolegów po piórze, którzy już zatrzasnęli się w domu. Mamy też coraz większą niepewność swojego autorytetu – młoda literatura ma swoich młodych krytyków, swój język i aurę coraz mniej pasujące do naszych preferencji. To normalne zjawisko.
No więc gdy o tym wszystkim myślę, robię się „schyłkowy”. Kiedy Wy wchodzicie pod górę, ja z niej zaczynam powoli schodzić. Normalna kolej rzeczy. Nie myślcie tylko, że się użalam. Cudnie było wbiegać po schodach, ale jaka ulga, gdy winda jedzie już w dół. A może by tak memuary zacząć pisać? Aj, miałbym co opowiadać, miałbym…
Tak czy owak nie jestem w panice… Tylko ta młodość, ta młodość… Ach, gdyby można było jeszcze raz wytarzać się w niej jak źrebak w majowej trawie…