Język i my « Poezja, krytyka, kultura Leszek Żuliński
 

Język i my

Precyzja to ważna rzecz. Możemy np. napisać: „Olkusz to miasto leżące miedzy Krakowem a Gdańskiem lub – jak kto woli – między Wrocławiem a Rzeszowem”. Ale co komu po takiej informacji? Powinniśmy napisać: „Olkusz to miasto położone trzydzieści kilka kilometrów na północ od Krakowa”. I tym razem już z grubsza wiemy, gdzie leży Olkusz. Ale to nie koniec problemu, bo czy jakiekolwiek miasto „leży”? Leżeć to sobie może „Maja naga” na obrazie Goi. Olkusz w ogóle nie leży, tylko „jest położony”. Położony niedaleko Krakowa. Ale kto go położył? I tu kolejna pułapka językowa. Bo nie idzie o słowo „położyć”, tylko o słowo „położenie”, głównie oznaczające lokację geograficzną. To są rozmaite cudeńka wieloznaczności językowej. Poza tym różne sensy konkretnego słowa zależą od kontekstu.

Mamy różne języki… Potoczny i tzw. literacki, oficjalny i prywatny, naukowy i codzienny, języki branżowe, zawodowe, specjalistyczne itd. Nie mówiąc o środowiskowych, regionalnych, gwarowych…

Uff, język polski przedobrzył! A takich zawiłości w naszym języku co niemiara. Jaka niemiara? Czy istnieje wyraz „niemiara”? Dziwny, ongiś wymyślony neologizm… Oznaczający „nie do zmierzenia”. No i kto to wszystko wymyślił?

Można by takie ciekawostki przypominać obficie i zadawać sobie pytania, z jakiego źródłosłowu jest dane słowo. Na przykład nie potrafię wam wyjaśnić skąd się wzięła „siostra przełożona” (złośliwcy mówią: „siostra wielokrotnie przełożona”).

Za fenomen jednak uważam obumieranie słów i rodzenie się nowych. Np. wypadło z obiegu słowo „patarafka”, a jak poucza mnie Wikipedia, patarafka to niewielka płytka używana jako ozdoba pod lampę, świeczkę lub lichtarz. No więc prąd elektryczny pogonił patarafki do lamusa i w ten sposób słowo to trafiło na bezludną wyspę, gdzie zdycha jak pies pod płotem. Taki los słów jest coraz częstszy. Niemowlaki słów i trupki słów toczą ze sobą cicha wojnę.

Za to nieźle mają się neologizmy. Przybywa wokół nas i wchodzi w codzienny użytek wiele nowych przedmiotów, urządzeń, gadgetów. Np.: „telefon”, „telewizor”, „komputer”…, no setki tego. Rodzi się nowa rzecz, to musi mieć swoją nazwę. Nic prostszego; język jest cudownie elastyczny i pomysłowy, a jak słowa brakuje, to szybko się je wymyśla (desygnat bez nazwy to jakiś dziwoląg). Język jest jak rzeka: tu płynie wartkim nurtem, tam obumiera śmiercią naturalną.

Ja tam lingwistą nie jestem. Nie udało mi się nawet zostać „poetą lingwistycznym”. Językiem posługuję się tak jak wszyscy, czyli automatycznie. Ale język i mowa nie rodzą się wraz z naszym poczęciem – to jest posag nabyty po urodzeniu. Dzieje się potem jeszcze jedna fenomenalna rzecz: otóż język poddaje się procesowi internalizacji. Co to znaczy? To otóż, że on w nas wsiąka niemal fizjologicznie. Mówimy, rozmawiamy, jakby to była umiejętność wrodzona, nie nabyta. Jakbyśmy strzelali z automatu.

Dużą sztuką jest jednak nie strzelać kulą w płot, co niektórym się zdarza. Ale na ogół rządzi tym wszystkim komputer językowy schowany w naszej głowie i on nam zapewnia wszelką biegłość, niemalże automatyczną, w posługiwaniu się językiem. No więc po co ja tu się wysilam? Mówi się, mówi – mądrze, głupio, ale mówi. Głupie mówienie radziłbym trzymać w kagańcu i na smyczy. Ale to już prywatna sprawa każdego z nas. Powodzenia!

PS. Jeszcze chciałem wam wytłumaczyć, dlaczego telefon mobilny nazwano „komórką”, a zmiany w Polsce „dobrą zmianą” – ale nie potrafię…

BLOG

 

Copyright © 2006-2019 www.zulinski.pl
Strona oparta na WP