Ilość czy jakość?
Wpis dodano: 14 marca 2016
W tytule tego wpisu, w tym pytaniu, chodzi mi o naszą „płodność autorską”. Co dla autora jest lepsze: pisać często i dużo czy mało i rzadko? Mało i rzadko, to nie zawsze lepiej. Łatwo wyobrazić sobie autora zaledwie dwóch książek – obu złych. Rzecz więc nie w naszej płodności, tylko w naszym talencie. W literaturze polskiej mieliśmy np. Kraszewskiego – on zostawił po sobie rekordową liczbę książek (232 powieści, nie licząc innych dzieł i dziełek – w sumie bibliografia Kraszewskiego obejmuje około 600 tomów), ale ta ilość była różnorodna i wyrównana; nie można powiedzieć, że Kraszewski pisał „na kolanie”. Jednak mamy wielu innych płodnych autorów, którzy na szczyty sukcesu nie doszli.
Intryguje mnie na przykład casus Umberto Eco. Jego powieść Imię róży zrobiła światową karierę. Przyczynił się do tego zapewne także film zrobiony w 1996 roku przez Jeana-Jacquesa Annauda. Dosyć głośne było również Wahadło Foucaulta. Eco napisał jeszcze kilka innych, znakomitych książek. Ale Imię róży, wydane w roku 1980, jednak zdominowało pozostałe w jego dorobku. Zauważcie jednak, jak rzadko o tym znakomitym, niedawno zmarłym pisarzu mówimy i myślimy. Nie, nie zostanie zapomniany, będzie miał wysoką markę; szkoda, że zbyt wcześnie odszedł…
Fascynujące są przypadki autorów, którzy przeszli do historii literatury jedną książką. Na przykład Mikołaja Sępa-Szarzyńskiego znamy tylko z Rytmów albo wierszy polskich, wydanych w roku 1601, już po śmierci autora. Podobnie było z Janem Potockim, po którym ostał się jedynie Rękopis znaleziony w Saragossie. A Artur Rimbaud? Pisał tylko w latach 1869-1873, a przeszedł do historii poezji światowej. A taka Emily Dickinson? Ona żadnej swojej książki na oczy nie zobaczyła. Do szuflady sobie pisała. Zmarła w 1886 roku, a całość jej dorobku wydano dopiero w roku 1955. I wtedy dopiero ruszyła lawina sukcesu. Niemal 70 lat po śmierci poetki.
Tak, wiem, piszę tu o ewenementach, jednak one świadczą, że czas teraźniejszy autorów nie przesądza ich triumfu. A liczba wydanych książek już na pewno nie. Oczywiście o sukcesie naszego pisania decydują jeszcze tzw. okoliczności. Np. dobrze jest trafić na krytyka z autorytetem, który nas „wylansuje”. Taką siłę miał niedawnymi czasy np. Artur Sandauer. Jemu wiele zawdzięcza – niestety już po swojej śmierci – Bruno Schulz. Ale Sandauer był też pierwszym, który „odkrył” Józefa Barana. Innymi słowy: trzeba mieć szczęście. Czasami dźwignią bywa też szalony życiorys – ot, choćby casus Rafała Wojaczka. Choć moda na „poetów wyklętych” jakby mija. To już przerobiliśmy. Teraz liczy się po prostu ciekawe, oryginalne pisanie.
No?, dałem wam receptę? No!, tak dobrze to nie ma. Jest nas legion, masa, pulpa… Wystawić głowę ponad tłum niełatwo. Łut szczęścia jednak się zdarza. O nim nie decyduje nasza płodność literacka, raczej – co najważniejsze – jakość. I ten nieprzewidywalny kamyczek, który przez kogoś ruszony potoczy się drogą sukcesu. Nieważne czy wydaliście trzy książki, czy trzydzieści – one muszą trafić do czytelnika i podbić czytelnika. Proste? Proste! No to do dzieła!