Galaktyka Garbicz « Poezja, krytyka, kultura Leszek Żuliński
 

Galaktyka Garbicz

XXIX warsztaty artystyczne gorzowskiego RSTK za nami! Za mną dopiero drugie, ale tak się czuję, jakbym brał w nich udział od zawsze. Bo taka rodzinna atmosfera tam panuje, że zadomowić się można natychmiast. Nie ma nastrojów „nieprzysiadalnych”, dominują te kreatywne pod każdym względem…

Garbicz jest miejscem wspaniałym i magicznym. Jego „odludzie” i jego pejzaże stwarzają cudowny, naturalny plener dla poetów, muzyków, malarzy, fotografików… Zaś sam pomysł warsztatów interdyscyplinarnych jest fenomenalny.”Malarskość” poezji, „poetyckość” muzyki, „muzyczność” niemal każdej sztuki itd. to walory, o jakich na ogół rzadko myślimy, a przecież arcyważne dla każdej ekspresji artystycznej. Fascynującą sprawą jest obserwowanie, jak poeta „maluje” wiersz, malarz „pisze” obraz („pisało” się przecież ikony)… Do tego dochodzą dyskusje, rozmowy i „działania pragmatyczne” poszerzające świadomość twórczą. Rzecz bezcenna!

W tegorocznej edycji warsztatów za najistotniejsze uważam kilka wydarzeń. Pierwszym był nasz udział w mszy w gorzowskiej katedrze. Czytaliśmy wiersze, którym towarzyszyła muzyka i piosenka. To zderzenie „laickiej” sztuki z sacrum nabożeństwa zabrzmiało znakomicie; katedra była wypełniona wiernymi i czuć było jakieś mistyczne fluidy, które nawet dla tego miejsca były nowe i zdumiewające. Przeżycie wyjątkowe, pozostające w pamięci, które teraz każdy musi w sobie przetrawić, być może rozłupać jak orzech, kryjący w sobie sedno i smak orzecha…

Także autorskie czytanie wierszy w Muzeum Lubuskim im. Jana Dekerta to był spektakl wyjątkowy. Starannie wyreżyserowany prezentował wielu gorzowskich poetów. Znowu nie brakowało muzyki i piosenki. Wszystko to po prostu dobrze zabrzmiało i uzyskało niemal teatralny wymiar.

Ważnym przeżyciem było czytanie wierszy dla mieszkańców Sulęcina, w tamtejszym Domu Joanitów. Czesław Ganda, pomysłodawca i główny sprawca warsztatów, ma nie tylko „liryczny” talent muzyczny, ale i reżyserski. Ten montaż bardzo rozmaitych wierszy wypadł c ciekawie, a nawet z jakąś nutą uniesienia… Bywa, że czasami taki spektakl uratuje jedną duszę dla sztuki, powoła ją do istnienia. Nic więcej nie umiemy zdziałać naszym rzemiosłem, jednak to minimum jest maksymalistycznym sukcesem, jaki czasami nam się zdarza. Poza tym dzięki obu koncertom „wyszliśmy do ludzi”, tzn. garbiczowska mansarda warsztatowa otworzyła się dla odbiorcy, a więc kogoś najważniejszego w tym, co robimy i możemy dać z siebie.

W Garbiczu najciekawszym punktem warsztatów były codzienne wspólne wieczory. Malarze myją ręce z farby, muzycy natłuszczają je kalafonią, poeci schodzą z cokołów samotności, fotograficy patrzą, jak patrzą inni… To jest clou i kwintesencja owej interdyscyplinarności: codzienne spotkanie sztuk i autorefleksja nad wspólnotą i bliskością działań.

Za genialny pomysł uważam tzw. „wieczór synkretyczny”. Czytaliśmy po kolei wiersze, muzycy ich słuchali i po chwili powtarzaliśmy czytanie, ale już z podkładem improwizacji muzycznej. Było w tym coś zabawnego, ale i wielce poważnego, bowiem przestrzeń emocjonalna i ekspresyjna nagle powiększały się w dwójnasób, w symbiozie słowa i dźwięku stwarzała nową jakość. Wiersze rzadko wychodzą z niszy swojej samotności – tu zamieniały się w spektakle z dodatkową scenografią, tak dosłowną, jak i muzyczną, i sceniczną.

Największą furorę zrobiły dwie młode siostry bliźniaczki, Natalia i Irena Jewtuszok, z Równego (Ukraina). Ubrane w ludowe stroje i perfekcyjnie grające na „starowiecznych” bandurach dawały nam koncerty, akompaniowały, śpiewały wszystko z równym wigorem i talentem – od dumek ukraińskich po Jacka Kaczmarskiego, od dawnych szlagierów Szczepcia i Tońcia z „Lwowskiej Fali” po współczesne piosenki polskie. A wszystko to z takim wdziękiem i świeżością, że nie mieliśmy ich dosyć i moglibyśmy słuchać bez przerwy. Ten duet był wielkim odkryciem Czesława Gandy; myślę poza tym, iż dobrze się stało, iż te dziewczyny (z matki – Polki) w ten sposób trafiają do nas i do kraju swego pochodzenia.

Innym moim odkryciem był Jarek Mielcarek. Muzyk wszechstronny. Człowiek-orkiestra – podobnie, jak Ganda. Zawsze nam akompaniował, ale właśnie w tym roku miałem po raz pierwszy okazję posłuchać jego śpiewania i jego własnych kompozycji. To przekroczyło oczekiwania – Mielcarek jest wspaniały i osobny, mistrzowski i wyrazisty. Podobnie zresztą jak Jurek Dołżyk, zakochany w Kaczmarskim, lecz zdradzający już własne ambicje. Obaj są bliscy tego – Jarek i Jurek – by nazwać ich wykonawcami charyzmatycznymi. Oby im się powiodło na „rynku”, niestety niełaskawym dla ambitniejszych wykonawców.

Sekcję malarską prowadził, jak zwykle, Eugeniusz Geno Małkowski. To malarz, który jako jedyny z naszego grona zrobił karierę międzynarodową i jest niekwestionowanym mistrzem i autorytetem w swojej branży. Talenty malarskie miał różne – od bardziej „ludowych” i „samorodnych” po wyrafinowane. Od tradycyjnych i amatorskich po szczególnie wysublimowane (co ja zwłaszcza dostrzegłem w pracach Małgorzaty Jaromy i Katarzyny Puczyłowskiej). Używał niezwykle oszczędnych słów, by tłumaczyć tajniki warsztatu i korygować go – a jednak w tych ascetycznych ocenach była jakaś tajemnicza siła i wiedza. Nawiasem mówiąc, takie konfrontacje między mistrzem a uczniami to temat na osobny artykulik…

W grupie mi najbliższej – literackiej – razem ze Zdzisławem Łączkowskim byliśmy zdumieni poziomem przekraczającym często stany średnie, choć autorzy byli bardzo zróżnicowani tak wiekowo, jak i pod względem doświadczeń twórczych. Mieliśmy z nimi indywidualne konsultacje, lecz praktycznie nie było ani jednego przypadku, by prezentowane teksty były w całości do zanegowania. Zresztą takie nazwiska, jak Beata P. Klary, Agnieszka Tomczyszyn-Harasymowicz czy Roman Habdas w zasadzie nie potrzebują już żadnej pomocy; ich osobowość twórcza jest dojrzała i ukształtowana. W pomieszczeniu „pałacowym” zwanym „Piwniczną izbą” odbywały się codzienne sparingi pary poetów, czyli wieczorki autorskie w duecie; czytali swoje wiersze m.in. Maria Borcz, Ferdynand Głodzik, Wiesław Koneczny, Łucja Fice, Agnieszka Tomczyszyn, Krysia Wulert… Następujące potem dyskusje w zasadzie nie „zdołowały” żadnego autora, i to nie z powodu naszej pobłażliwości, lecz dlatego, że wszyscy mieli coś istotnego do zaprezentowania…

Warsztaty sfinizowaliśmy galą w Miejskim Centrum Kultury w Gorzowie, podsumowaniem i prezentacją całości. To był jeden z pokazów wspólnej wszechstronności i dorobku tego, co garbiczowskie spotkania wypracowały. W sumie spore widowisko kultury wysokiej i ambitnej.

*

Wypracowana przez Czesława Gandę formuła ma kilka osobliwych cech.

Po pierwsze, warsztaty łączą intensywną pracę z walorem integracyjnym i czysto towarzyskim. A przecież bohema bez tego drugiego waloru uwiędłaby i straciła polot.

Po drugie, cała impreza ma swoje dwie odsłony: publiczną i zamkniętą. Efekty tej drugiej, zakulisowej pracy są niemal nieustannie i błyskawicznie konfrontowane z różnego rodzaju widowniami. A przecież widownia (publiczność, czytelnicy, słuchacze itd.) to dla wszystkich artystów najważniejszy punkt odniesienia.

Po trzecie – owa interdyscyplinarność… Ona uczy osmozy, uniwersalizuje warsztat, zmusza do refleksji nad technikami i przesłaniami sztuki w ogóle. Stwarza także możliwość konfrontacji wielośrodowiskowej, bardzo pouczającą i bardzo uczącą dialogu ponad samym warsztatem. Refleksja metaartystyczna jest niezbędna na pewnym poziomie uprawiania sztuki.

Po czwarte, warsztaty mają swoich wychowanków, swoje odkrycia, swoje zmaterializowane dzieła. To taka „plenerowa szkoła talentów”. Och, jakże nie zdziwiłby się, gdyby za ileś lat ktoś z nas powiedział: „przeszedłem przez ręce Czesława”, „przeszedłem przez ręce Gena”…

Po piąte: czy już jesteśmy rodziną? Hmmm, nawet jeśli artyści żyją jak na słońcach swych przeciwne bogi, to jednak w jednej galaktyce. Ta akurat galaktyka nazywa się Garbicz!

BLOG

 

Copyright © 2006-2019 www.zulinski.pl
Strona oparta na WP