Folwark administracji
Wpis dodano: 16 maja 2014
Przeczytałem powieść polskiego autora, Jerzego Marciniaka, mieszkającego od lat w Szwecji. Jest to powieściopisarz i nowelista, ale chyba przede wszystkim dramaturg. Jego najnowsza książka nosi tytuł Urząd Lekkich Obyczajów i stanowi – w formule pamfletu – opis drogi przez mękę, jaką kroczą dzisiejsi pisarze. Pamflet ten nie jest pisany jadem, raczej sarkazmem i dowcipem. Bohaterem książki jest młody dramaturg, który chodzi od drzwi do drzwi polskich teatrów, a także po rozmaitych instancjach kulturalnych (od Ministerstwa Kultury począwszy), by przebić się ze swoją sztuką na scenę. No i – jak się domyślacie – wali głową w mur. Nie, nie jest zrzucany ze schodów; raczej bałamucony („wiecie, rozumiecie, musicie poczekać, odezwiemy się”) i odsyłany ad calendas Graecas. No i jak tu się przebić, jak zaistnieć?
Książkę tę czyta się świetnie. Jest inteligentna, pełna humoru i licznych, znakomitych „scenek”. Jej narracja toczy się ciekawymi ścieżkami; wciąga nas. Jest to po prostu dobre rzemiosło pisarskie.
Ale stało się wraz z tą książką coś ważnego. Mianowicie od czasu transformacji ustrojowej ten autor jest pierwszy, który tak wyraźne NIE powiedział całemu systemowi „zarządzania kulturą”. Jego konstatacje są bezpardonowe. Marciniak obnaża dwa światy – w jednym żyją artyści, którzy nie mają jak zaistnieć, w drugim urzędnicy, którzy okopali się w swoich strukturach i tworzą byt sam dla siebie. Możesz bić głową w ten mur. Urzędasy kulturalnie naobiecują ci gruszki na wierzbie i cierpliwie poczekają aż się zmęczysz pukaniem do ich drzwi.
Czy Marciniak nie przesadził? Przecież w Polsce wychodzi masa książek i pism kulturalnych, poetów jak psów, teatry grają sztuki, reżyserowie kręcą filmy, filharmonicy grają, malarze malują, rzeźbiarze rzeźbią, różne instancje fundują różne stypendia itd. No, oczywiście trudno byłoby udowodnić, że kultura jest dławiona czy tępiona. Chodzi jednak o to, na ile jej szanse rozwojowe są niewykorzystane i jak bardzo w sektorze „zarządzania kulturą” zaniedbywane. Chodzi o marnowanie potencjału, o brak inicjatywności i otwarcia przez skostniały aparat „administracji kulturalnej”. Marciniak opisuje także sprawy szersze, a mianowicie niemoralność administracji państwowej każdego szczebla. Jej tumiwisizm.
A w kategoriach jeszcze wyższych autor ten pokazuje, jak pewne koszmary PRL-u po cudownym zrzuceniu starej skorupy opancerzyły się nową, zgrabnie odświeżoną i wyprasowaną.
To powieść kontestacyjna. Mieliśmy takich wiele, ale ta jest w swej treści i tonacji czymś nowym. Czy ona coś zmieni? Być może, ale tylko na zasadzie kropli długimi latami drążącej skałę.
Moją recenzję z powieści Marciniaka można przeczytać pod linkiem: