Droga do raju
Wpis dodano: 30 stycznia 2013
Oj, biedni my, poeci, biedni! Coraz głośniejsze larum idzie przez ojczyznę, że musimy książki wydawać własnym sumptem, finansować ich wydawanie z własnej kieszeni, a na dodatek organizować sobie ich dystrybucję. Do czego więc potrzebne jest nam państwo i budżet Ministerstwa Kultury? Fikcja, zmyła jakaś, czy co?
To wszystko prawda, tyle że wielce „nieużyteczna”. Ruch wydawniczy się sprywatyzował i państwu nic do niego oprócz brania podatków i pilnowania praworządności gospodarczej. Chcieliśmy mieć nowy ustrój, zmieniliśmy go, a – jak wiadomo – każdy ustrój ma swoje wady i zalety. Teraz, niemal 25 lat po transformacji, coraz częściej pojawiają się głosy, że w PRL-u literatura kwitła i większość książek była finansowana z budżetu na kulturę lub z zysków państwowych wydawców. To se ale ne vrati! Bowiem prywatny przedsiębiorca może zagospodarowywać swoje zyski jak chce.
To po co mamy w ogóle mecenat państwa, skoro tak naprawdę go nie mamy? Otóż państwo się obroni, bowiem sporo książek, wystaw, spektakli teatralnych, filmów, imprez kulturalnych jest sponsorowanych z budżetów różnych szczebli: centralnego, wojewódzkiego, powiatowego i miejskiego.
Jeśli tak, to dlaczego MY się na to nie załapujemy? Najbardziej obiektywna odpowiedź jest taka: bo nie da się wesprzeć wszystkich. Powiem nawet więcej: nie ma sensu! Twórca, który warty jest pomocy, musi jednak jakoś zasłużyć sobie własną twórczością na sens jej sponsorowania z pieniędzy publicznych. W PRL-u nie było inaczej; też wszelkiego szczebla komisje stypendialne selekcjonowały stypendystów. Dochodził jednak ten pikantny szczegół, że również selekcjonowały politycznie, co przynajmniej teraz nie zdarza się lub zdarza w nikłym stopniu.
Moim zdaniem o wiele większe grzechy obecne państwo popełnia nie na polu „tworzenia”, lecz upowszechnienia, i mam tu na myśli – jeśli idzie o literaturę – głównie biblioteki. Bo sam „handel” kulturą także się sprywatyzował, co m.in. dotyczy księgarni.
Najgorsze obecnie są zakusy państwa na kieszeń twórców i ich prawa autorskie, czego przykładem najnowszym jest alarm ZAiKSu przeciw pomysłowi ministra Boniego, by obecność naszych tekstów w komunikatorach publicznych automatycznie ograniczała nasze prawa do własności twórczej. Warto by też – bez wątpienia – zintensyfikować w Polsce edukację kulturalną, czyli „wychowanie ku kulturze”, co nie znaczy, że tego nie ma. Kto chce, ten wie, gdzie tego szukać i jak znaleźć. Ale czy muszą chcieć wszyscy? Jestem bardzo przeciw tej utopii, która zakłada, że ktoś, kto nie czyta książek, jest chamem. Znam – już tu o tym pisałem – pięknych ludzi, którzy nie czytają. Znam ludzi pasji, ale pasją nie musi być koniecznie poezja, teatr, filharmonia…
Obecnie bardzo wielu ludzi pisze. Bez oglądania się na państwo. Jest w tym coś przekonującego i ładnego. I jest ta stara prawda: kultura jest odwieczną „fizjologią”, a nie zawodem. „Zawodowcami” zostają w niej najlepsi. I jeszcze jedna prawda… Prawda o nieprawdzie, czyli: nieprawdą jest, że w Polsce nie ma życia kulturalnego. Jest! I to jakie!
Po co ja to wszystko piszę? Czy chcę zwolnić państwo od mecenatu nad kulturą? Usprawiedliwić je? Nie! Ja tylko chcę po raz kolejny powiedzieć, że dobry towar znajdzie odbiorcę, a od państwa nie tyle żądam pomocy; raczej tego, by nam nie przeszkadzało. A gdyby pomogło, to już w ogóle żyłbym w raju…