Dni uniesienia
Wpis dodano: 2 sierpnia 2016
Żeby była jasność: jestem ateistą. To nie znaczy jednak, że ignoruję lub dezawuuję wiarę i religię. Jeśli mam różne zastrzeżenia, to już raczej do kleru i instytucji Kościoła, ale nie będę wam tutaj tego precyzował, bo nie widzę ani potrzeby, ani powodu…
No, mniejsza o to… Lecz o co mi chodzi? Otóż przez kilka minionych dni oglądałem Światowe Dni Młodzieży. „Impreza” była fascynująca. Zawładnęła Krakowem i jego okolicami, przyciągnęła ponad milion ludzi z Polski i całego świata (a podobno na ostatnim spotkaniu w Brzegach tłum sięgał 2 mln osób). Była czymś w rodzaju religijnego zlotu i „festiwalu wiary” (który ma już ponad 30-letnią tradycję). Patrzyłem na ten niedający ogarnąć się tłum, falujący w plenerowym oceanie, z podziwem. Aura natchnienia i uniesienia wydała mi się szczera i wiarygodna. Działo się na naszych oczach jakieś katharsis – właśnie unisone i wiarygodne w swoim autentyzmie. Choć z drugiej strony rodzi się pytanie o udział okolicznościowej, zbiorowej egzaltacji w tym wszystkim.
Teraz ten tłum się rozchodzi, zanika wracając do swoich krajów, miast, miasteczek i wiosek. Za chwilę zniknie nam z oczu. Wtopi się w zwyczajność i codzienność. Zszarzeje pomiędzy nami. Co po nim pozostanie? Nie wiem. Choć jestem pewny, że większość pielgrzymów zachowa na zawsze w swojej pamięci aurę tej kilkudniowej wspólnoty. Czy da się ją wtopić, tę aurę, w zwykłą codzienność? Czy świat stanie się lepszy? Nie sądzę. Ale też nie twierdzę, że nie warto w to wierzyć. A przynajmniej mieć nadzieję. Choć przecież wiemy, że pogoda w nawie kościelnej niekoniecznie asymiluje się z pogodą życia na zewnątrz. Bo na zewnątrz rytuał się rozwiewa, a z chmur spadamy na ziemię.
Mnie najbardziej zafascynował „cud”, jaki się zdarzył. Była nim absolutnie perfekcyjna logistyka tego ogromnego przedsięwzięcia. Ponoć wiele w tej kwestii zawdzięczamy wolontariuszom. A działo się wiele. Obecność i charyzma papieża były fascynujące i nadawały rangę kilkudniowym wydarzeniom. Dynamika „programu” też imponowała. Chóry, modlitwy, recytacje, „widowiska religijne”… – to wszystko zostało wyreżyserowane do perfekcji. Zastanawiałem się, od jak dawna trwały przygotowania i koordynacje całości, że aż tak – bez najmniejszych potknięć – to „zagrało”. Z „teatralnego” punktu widzenia – majstersztyk!
Po ostatnich krwawych wydarzeniach w Europie ochrona tak wielkiej imprezy, w tym papieża, była oczywista. Ale czy zauważyliście, że niemal zupełnie niewidoczna? Mistrzostwo świata!
Wpatrywałem się w twarze pielgrzymów. Niemal wszystkie natchnione, głęboko przeżywające tę niekończącą się mega-mszę. Totalne multi-kulti miało tu piękną twarz, nie wykrzywioną bredniami niektórych polityków.
Zastanawiałem się, kto wymyślił tak ogromny scenariusz tego kilkudniowego wydarzenia. Zapewne były to zespoły ludzi, jednak ktoś musiał to wymyśleć i skoordynować. Na taka skalę? Tak, jestem pełen podziwu, że wszystko się udało…
Zauważyliście też, że na te kilka dni zamarła polityka? I chwała Bogu. Ale z drugiej strony, gdyby pielgrzymi nie rozeszli się, to też nie dałoby się żyć w chronicznym „rytuale uniesienia”.
Teraz już dzień jak co dzień. Znowu będziemy się śpieszyć, męczyć, złorzeczyć, opluwać, awanturować, grzeszyć… Bo religia religią, dekalog dekalogiem, a z klęczenia pod krzyżem ludzie podnoszą się i już po chwili błądzą… Ech!