Coś wisi w powietrzu
Wpis dodano: 2 maja 2015
Traumatyczne miałem minione dni. Najpierw nasz słodki kundelek Feluś zaniemógł na coś w rodzaju paraliżu dwóch nóg. Weterynarze, rezonans magnetyczny, zastrzyki, no i moje siedzenie przy pacjencie. Na szczęście ma się ku lepszemu i wygląda na to, że Feluś wyliże się z opresji. Już spaceruje po ogrodzie, a nawet zrywa się do galopu, gdy za ogrodzeniem przechodzi niby nigdy nic inny pies. Jakim prawem?
Potem śmierć Władysława Bartoszewskiego, którego podziwiałem i wysoko ceniłem. Nigdy nie widziałem go na oczy (poza TV), ale kiedyś byłem w domu Państwa Bartoszewskich. Był to rok 2005, czyli 10 lat temu. Państwowy Instytut Wydawniczy miał obchodzić niebawem 60-lecie swojego istnienia i namówił mnie na napisanie monografii o swojej oficynie (książka wyszła w roku 2006 i nosiła tytuł Foksal 17). Szperałem w PiW-owskim archiwum, studiowałem serie i książki piwowskie, odwiedzałem starych redaktorów, zbierałem materiał. Pani Zofia Bartoszewska, żona Władysława, pracowała w PiW-ie długie lata. Przez ćwierć wieku była zastępczynią redaktora naczelnego (wówczas Andrzeja Wasilewskiego) ds. literatury polskiej. Takie, nawet przelotne znajomości z ludźmi, przypominają się – jak widać – po latach…
W tym samym czasie, tzn. w ostatnich dniach, pasjonowała mnie sprawa rosyjskich „nocnych wilków”. Może nie tyle pasjonowała, co podnosiła adrenalinę, bo niby to drobiazg, ale jednak atmosfera obecnego życia politycznego staje się nieznośna. Na dodatek bliskie wybory prezydenckie, których walor agitacyjny woła o pomstę do nieba. Kumulacja tych stanów pospolicie nazywa się „wkurwieniem”.
Uśmiechnąłem się w minionych dniach tylko raz, kiedy to dziennikarka TVN, Justyna Pochanke, wspomniała swoją wizytę sprzed lat w domu Władysława Bartoszewskiego. Patrzy, a na ścianie wisi jego zdjęcie z Janem Pawłem II – na nim obaj roześmiani od ucha do ucha jak dzieci. Bartoszewski wyjaśnia więc dziennikarce: czekałem na wejście do papieskiego gabinetu trochę czasu, w końcu drzwi się otwierają i wychodzi z nich ambasador radziecki. Wszedłem więc ja i pytam papieża: co, Ruskie już wyszli? I obaj zaczęli się śmiać do rozpuku. I właśnie ta osobliwa chwila została sfotografowana. Pyszna anegdotka zza kulis sztywnej dyplomacji, dużo mówiąca i o Bartoszewskim, i o Wojtyle. Normalni, zwykli ludzie! Niestety, Pani Bartoszewska mnie chyba przyjmowała w innym pokoju, bo zdjęcia tego nie widziałem.
A potem znów ze dwa dni potoczyły mi się spokojnie, aż trafiłem na pięć dni do szpitala. Nie, nie z tych nerwów ani nie z tego śmiechu, ale z rutynowych poleceń lekarzy, którzy mnie polubili tak bardzo, że nie chcą z siebie wypluć słów: idź pan do domu i nie pokazuj nam się więcej.
Tak czy owak coś wisi w powietrzu. Wszystko wokół mnie robi się schyłkowe i z lekka traumatyczne. Macie tak samo? Nie? Poczekajcie, poczekajcie – przez lata Wam się to wszystko skumuluje i zacznie strzykać w czaszce. Żeby to jeszcze była czaszka Yoricka, którą jakiś Hamlet weźmie w dłonie i czule pogłaszcze… Ech, ten Yorick to miał szczęście!