Autokrytyka
Wpis dodano: 2 stycznia 2015
Zauważyłem, że ostatnimi czasy w tych właśnie wpisach na blogu za często bywam mentorem. Polemizuję w tonie pouczającym. Muszę to chyba przytemperować. W mentorstwie jest ta pułapka, że operujemy racjami dla nas oczywistymi. Problem jednak w tym, że w fachu literackim racje mają prawo być różne, niejednokrotnie sprzeczne. Postawy ludzi pióra, ich poglądy, emocje, „dekalogi” itd. to konglomerat zróżnicowany i możemy sobie myśleć swoje, jednak chyba powinniśmy stale mieć na uwadze, że inni też myślą swoje. Tak naprawdę ten jazgot różnic jest w jakiś sposób fajny. Ale pod jednym warunkiem: powinna mu towarzyszyć kultura polemik i obcinanie pazurków własnej ortodoksji. Tę kulturę najczęściej psują fora internetowe, wyzwalające w ludziach czasami bezprzykładną agresję, ale to wszyscy wiemy i ja sam często to powtarzam. Jest jak jest – i trudna rada! Najważniejsze, by nie dać się wciągnąć na ring, na którym toczy się boks bez reguł.
Nawet nie wiecie, ile mam pretensji do samego siebie, że też zdarza mi się wchodzić w rozmaite potyczki, choć wierzę, że daleko mi do fighterów zaciekłych i bezpardonowych.
Pocieszać możemy się tym, że to nie my wymyśliliśmy literacką agresywność. Dawnymi czasy obieg polemik był zawężony do niewielkiego kręgu, zjawisko czytelnictwa masowego nie istniało, pod strzechami nie tylko nie było Internetu, ale i gazet. Z analfabetyzmem walczono u nas jeszcze w latach 50-tych. Teraz przestrzeń medialna rozpanoszyła się niewyobrażalnie i tzw. zły obyczaj kopniakiem otworzył sobie w niej drzwi. Choć np. życie literackie dwudziestolecia międzywojennego to już była niemała jatka. Niewtajemniczonym przeczytanie ówczesnej prasy postawiłoby włosy na głowie. Na dodatek mocny głos miały (a jakże – także w życiu literackim) nastroje antyżydowskie, co – chwała Bogu – obecnie lub nie istnieje (dramat holocaustu chyba nas tego nauczył) lub stanowi niesympatyczny relikt.
Spory chyba jednak w środowiskach twórczych można uznać za naturalne. Istota ich wartości sprowadza się wszakże do kultury polemicznej i wagi argumentów. Mamy jeszcze jedną deskę ratunku: ostatecznie nasz autorytet budują nie polemiki, lecz nasze książki. Powiecie: ale jak trudno nawet z niezłą książką wypłynąć na powierzchnię. Owszem, racja. To dlatego, że jest zalew książek i nawet gdyby były lepiej upowszechniane, to w tym korcu maku trudno wszystko przesiać i nagłośnić to, co warto. Ale przecież dzisiejsi „celebryci literaccy” też startowali z pozycji zerowej, jako debiutanci byli nieznani, „nie mieli nazwiska”, a jednak jakoś się przebili przez gąszcz „masówki”. Na pewno rożne korzystne zbiegi okoliczności im w tym pomogły. Dziś recepcja literatury nie jest w stanie ogarnąć już wszystkiego, zaś „wylansowanie nazwiska” łączy się z inwestycją finansową, innymi słowy mówiąc – z marketingiem. I nie miejcie złudzeń – inaczej już nie będzie.
Tak więc większość z nas gra z sukcesem w ruletkę. Jak nie zwariować w tej sytuacji? Jak nie złamać pióra? Jest tylko jedno wyjście: piszmy dla siebie, piszmy, bo to jest nasza duchowa fizjologia i nie liczmy na nagrodę. Jeśli ona do nas nie dotrze – jakoś i tak będziemy wygrani.
Do diabła, muszę kończyć… Miałem tu pokajać się za swoje mentorstwo, a już zaczynam mentorzyć…