Andrzej – ostatnia podróż
Wpis dodano: 6 lutego 2013
W poszukiwaniu straconego czasu
Eugeniusz Kurzawa Andrzej K. Waśkiewicz – miejsca opuszczone, Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń 2012
O projekcie tej książki wiedziałem już od niemal roku… I oto leży ona – jeszcze rozgrzana zapalczywą lekturą – na moim biurku… Eugeniusz Kurzawa, wieloletni przyjaciel Andrzeja K. Waśkiewicza, dopiął swego dzięki Wydawnictwu Adama Marszałka.
A było to tak: Kurzawa postanowił zorganizować Waśkiewiczowi objazd po jego lubuskich miejscach. AKW spędził w Lubuskiem 33 lata. Tu w 1946 roku przywiozła go matka (miał wtedy 5 lat) szukająca sobie miejsca po wojnie i po śmierci męża, ojca Andrzeja, w Powstaniu Warszawskim. Szukali wytrwale stabilności – w Lubsku, Starym Zagórzu, Dychowie, Kożuchowie, Szprotawie, Jarocinie, wreszcie, na dłużej (1965-1979), w Zielonej Górze. W roku 1979 Waśkiewiczowie przeprowadzili się do Gdańska i tam Andrzej zmarł 11 lipca ubiegłego roku. To były trzy etapy jego życia – pierwszy (warszawski), najsłabiej zapamiętany, przypadający na dziecięce lata w czas wojny. Drugi – jak już wspomniałem 33-letni – przeżyty w Lubuskiem. I ten ostatni, nadmorski, który trwał dla Andrzeja także 33 lata. Ale chyba ten „środkowy etap” był najważniejszy – wtedy to AKW stawał się wybitnym poetą i krytykiem, do Gdańska przyjechał już przecież jako znana postać literatury.
Tak więc przez trzy dni (16-18 maja 2011) Andrzej w otoczeniu swojej rodziny, także Kurzawów, także Pani Marii Wasik (znanej bibliotekarki zielonogórskiej) odbył podróż sentymentalną „w poszukiwaniu straconego czasu”. Może bardziej utraconego niż straconego; utraconego tak, jak traci się lata najlepszej młodości i miejsca, w których się dorastało. Domyślam się także, że Andrzeja trapiła inna zgryzota: był już wtedy ciężko chory i chyba wiedział, że odkładać tej podróży nie może (zmarł niespełna 14 miesięcy potem).
Jeździli po w.w. miejscowościach – tu Andrzej chodził do podstawówki, tam kończył Technikum Rolnicze, gdzie indziej Studium Bibliotekarskie. W Jarocinie napisał swój pierwszy wiersz, a w Zielonej Górze był już redaktorem prasy literackiej („Nadodrze”) i coraz bardziej znanym autorem kolejnych książek. Magistrem-polonistą o wiedzy i kompetencjach profesorskich.
Obchodzimy z nimi tamte miejsca. Odzyskane po wojnie miasteczka, powojenne kamieniczki, liche mieszkania, zapyziałe uliczki, podwórka, kąty… Dotykamy, czasami przejmującej, chudoby tamtych lat. Poznajemy ludzi, których AKW wspomina; wysłuchujemy jego opowieści, nasiąkamy jego powidokami. Jakże często padają tu słowa „nie pamiętam”, „chyba”, „zdaje mi się” – bo ta podróż to odgruzowywanie przeszłości tak głębokiej, że sam bohater opowiada ją czasami bardziej przez sen niż przez ostry obiektyw. Ale z tego wyłania się arcyciekawy obraz czasu. Obraz migracji terytorialnej i duchowej. I spory kawałek Polski, kawałek historii. Życie i losy co najmniej trzech pokoleń.
Książka jest znakomicie skonstruowana. Kurzawa wziął na siebie rolę „kierownika wycieczki”. Każdy etap trzydniowych peregrynacji poprzedza swoim tekstem. Ale zaraz potem następują autorskie, bardzo osobiste wspomnienia Waśkiewicza, spisane autobiograficznie (głównie, choć nie tylko, w roku 2006) i tu wkomponowane. Wtedy właśnie AKW zwalnia z narracji Kurzawę i własnymi słowami opowiada nam, co tu i tam zapamiętał, czym żył, jak dorastał, jak się kształtował, jakie rozterki przeżywał, jakie pytania sobie stawiał. Ze swoistym sobie dowcipem i zdystansowaniem buduje spleen, przaśność i poetykę czasów, które garbowały mu skórę i wiodły w coraz bardziej samodzielne życie. Ja jestem od Waśkiewicza młodszy o osiem lat, w różnym więc wieku przeżywaliśmy tamte klimaty i cezury, a jednak powidoki Andrzeja są mi bardzo bliskie (np. też wychowałem się w „poniemieckim” miasteczku) –zapewne dlatego ta książka bardzo mnie poruszyła.
Książka jest bogato ilustrowana zdjęciami tak z tej podróży, jak i z poprzednich lat życia Andrzeja. W sumie mamy do czynienia z osobliwą autobiografią. AKW zdążył się z nami podzielić bardzo szczegółowymi wspomnieniami, opowiedział nam wiele o swoich przodkach, o losach rodziny i jej peregrynacjach, o własnym domu i własnym dorastaniu, o swoim „wizerunku wewnętrznym” oraz o drodze do literatury. Ale z takim typem autobiografii dotąd się nie spotkałem – myślę, że dzięki Kurzawie powstała nowa odmiana tego gatunku, nowy pomysł na prezentację czyjegoś żywota i dorobku.
W wynurzenia Andrzeja wpisany jest jeszcze jeden wątek – literacko-autotematyczny. Znajdziemy tu otóż fragmenty takie jak ten: Jedno jest pewne – wiersz najpierw jest, potem zostaje napisany. Najpierw jest, nieskrystalizowany jeszcze; najpierw są obrazy, niezorganizowane poetyckie wspomnienia; jest przekonanie, że wiersz powinien, że musi być napisany. Należę do tych poetów, u których czynność pisania jest równocześnie tworzeniem wiersza. Wiem, że są inni, którzy w momencie pisania mają już wiersz gotowy, pisanie bywa wówczas tylko zapisaniem gotowego już wiersza. U mnie jest inaczej. Jedna metafora, obraz ujrzany (wyobrażony) w nagłym błysku przywołuje za sobą dalsze. A już w momencie pisania, jeżeli go nie zapiszę, mogę być prawie pewny, że w tym kształcie nie wróci już nigdy; w momencie, gdy go zapiszę, stanowi punkt, na którym można się oprzeć. Znając realizm Waśkiewicza i jego racjonalny stosunek do niemal wszystkiego, zdumiewa to „metafizyczne” wyznanie. Ale on właśnie tak pisał, taki był, i wie o tym każdy, kto się przez lata wczytywał w jego poezję. Andrzej zresztą co najmniej w kilkunastu miejscach cytuje swoje wiersze, wyjaśniając ich background biograficzny. Wtedy ze zdumieniem rozumiemy, jak przetwarzał materię faktograficzną na fluidy zupełnie innej proweniencji. W tym była siła jego poezji. On – zasłuchany w język pierwszej awangardy – blisko serca nosił intuicję typu leśmianowskiego. Z tego zderzenia wzięła się oryginalność i przenikliwość poezji Andrzeja.
Sądzę, że tą historią pięciu dekad literackich (1961-2011) swojej aktywności Andrzej K. Waśkiewicz zapisze się na stałe jako jeden z najciekawszych poetów i krytyków (oraz animatorów życia literackiego). Będziemy do niego wracać, nasi następcy będą o nim pisać. Bez tej książki, którą zawdzięczamy pomysłowi i determinacji Eugeniusza Kurzawy, pisanie o Andrzeju wydaje mi się już niemal niemożliwe…
PS. I jeszcze chcę dodać, że właśnie ukazał się 121 numer gdańskiego „Autografu” w całości poświęcony Andrzejowi – wspomina go wielu z nas. Numer znakomity, pełen różnorodnych tekstów o Andrzeju, zdjęć, podsumowań. Miejmy nadzieję, że pismo bez Andrzeja przetrwa i będzie o Nim pamiętało.