A na Parnasie ciasno…
Wpis dodano: 13 sierpnia 2013
Łaska literacka na pstrym koniu jeździ. Chcę przez to powiedzieć, że powinniśmy powściągliwie zachłystywać się naszymi sukcesami. Wielu z nas ma swoje pięć minut sławy i chwały, niektórzy nawet kilka długich lat, ale i ich sito czasu nie przepuszcza na szczyt Parnasu, gdzie można już na wieki rozsiąść się w wieńcu oliwnym na głowie i popijać ambrozję sukcesu..
O co mi chodzi? Otóż niedawno uświadomiłem sobie, jak wielu moich kolegów po piórze gdzieś się zagubiło, przepadło, zamilkło i niepostrzeżenie zniknęło z pamięci czytelniczej. A przecież ileś lat temu ich nazwiska były znane, ich książki budziły zaciekawienie i aplauz, krytycy nie skąpili im dobrych recenzji, szczerych, bo rzeczywiście autorzy ci nie wypadali sroce spod ogona.
Na przykład: kto dziś czyta Stanisława Stanclika? A w latach 60. i 70. było to nazwisko znane. Stanclik przez długi czas „kosił” większość konkursów poetyckich; nieźle się jego wiersze czytało. Inne pytanie: dlaczego dziś tak cicho o Ewie Filipczuk – jednej z najlepszych poetek mojego pokolenia? Albo zobaczcie, jak coraz ciszej nawet wokół młodszych, a sławnych, np. Podsiadły czy Świetlickiego.
Pamiętacie te nazwiska: Anna Bojarska, Stanisław Gola, Zdzisław Jaskuła, Jacek Krakowski, Andrzej Lenartowski, Janusz Leppek, Józef Łoziński, Maria Nurowska, Zyta Rudzka, Mikołaj Samojlik, Marek Sołtysik, Tadeusz Siejak, Zdzisław Smektała, Andrzej Łuczeńczyk? Wszyscy ci autorzy byli dobrzy, niektórzy wybitni (np. Siejak), niektórzy bardzo poczytni (np. Nurowska), lecz większość z nich dzisiaj „jakby nie istniała”. Niektórzy umarli, niektórzy stracili na impecie, niektórzy przemieścili się do innych stref medialnych (np. wspaniała prozatorka Krystyna Kofta), ale przecież ich książki są, a jakby tych książek nie było. Niektóre te nazwiska (choćby Kofty) nadal pamiętamy, lecz raczej nie z ich twórczości literackiej.
Albo taki paradoks: wystarczy, że oryginalny poeta i prozaik, Tadeusz Wyrwa-Krzyżański, od kilku lat ciężko choruje, przestał być tak aktywny, jak dawnymi laty, i już widzę, jak jego nazwisko gaśnie w pamięci mojego pokolenia… Inny casus: umiera młody poeta Tomasz Pułka – larum przez kilka tygodni wielkie, a teraz już tylko będzie narastała cisza stąpającą na paluszkach…
Czasami ktoś sobie o kimś przypomni, tak jak np. niedawno kwartalnik „eleWator” przypomniał nam Jana Drzeżdżona. Ale kto umie dziś wymienić większość ciekawych odkryć Henryka Berezy? Kto i kiedy odkryje osobliwość znakomitą poety Kazimierza Hoffmana? Obawiam się, że nikt i nigdy, co najwyżej jakiś doktorant, którego pracę przeczytają tylko promotorzy.
Przychodzili i przychodzą nowi autorzy. Dostają swoje „pięć minut”, już myślą, że im się udało, nie wiedzą jeszcze, że na chwilę, na moment.
Oczywiście ten proces jest naturalny, nikt go nie wymusza, a jeśli już – to czas. Czas nie jest przyjacielem ani książek, ani talentów. Czas jest jak supermarket: stale na półkach musi być nowy hit, nowy towar, nowe mamidło. Albo jak cyrk: ile można patrzeć na jednego akrobatę?
Żeby trafić pod strzechy jako „towar nieprzemijalny”, trzeba wykrzyczeć z siebie takie bingo, na które przepisu nie ma. No, może tzw. „kaskaderzy literatury” mają większą szansę, ale wśród nich tyle taniochy i zbyt ogranych „nadwartościowań”, że i tu szansa coraz mniejsza.
Tak było i tak będzie. A więc miejmy dystans do naszych sukcesów, hamujmy wodę sodową w głowie… Piszmy, zostawmy po sobie ten rzadki ślad, jakim jest książka, lecz nie miejmy złudzeń. Na Parnasie ciasno i nie wystarczy być dobrym, zdolnym pisarzem, by tam się dostać. Trzeba być Tytanem. A to już bardzo rzadki wybryk natury…