Być czytelnikiem
Wpis dodano: 2 lutego 2018
Jakiś czas temu na Onecie przeczytałem oświadczenie Olgi Tokarczuk: nie czytam modnych książek. No, przyznam się, że ja za bardzo też nie (choć trzeba uważać na to sformułowanie, bo czy na przykład Miazga Jerzego Andrzejewskiego lub Imię róży Umberto Eco nie były modne?). Są mody i mody.
Po pierwsze zacznijmy od tego, że najpierw powinniśmy solidnie zapoznać się z bazą, czyli klasyką – począwszy od tej antycznej, a skończywszy na tej XX-wiecznej. I skoro już będziemy z grubsza odróżniać Arystofanesa od Ajschylosa, a Konopnicką od Asnyka, to solidnie weźmy się za lektury współczesne – no, powiedzmy, od okresu międzywojennego po dzień dzisiejszy.
A dzisiejsza, bieżąca literatura to istny magiel. Począwszy od książek „lekkich, łatwych i przyjemnych” po książki wysokiej rangi literackiej. My, czytelnicy, dzielimy się na dwie grupy: tę, która tonie w tzw. czytadłach i tę, która czyta tzw. książki wartościowe. Te ostatnie to oczywiście lektury dla „oczytanych smakoszy”.
Pojęcie „modnej książki” jest dwuznaczne, bowiem modnym może być lichy bestseller, ale to jednak co innego niż pisana na przykład obecnie przez – powiedzmy – Myśliwskiego jego nowa książka. Tokarczuk zapewne nie czytuje „literatury pospolitej”; jest czytelniczką wymagającą… No i w tym, Pani Olgo, jest nam obojgu po drodze.
Mamy ogromny zalew literatury błahej, „czytadłowatej”; dawniej mówiło się: „dla kucharek”. Tak było, jest i będzie. I co tu pomstować? Otóż ja raczej nie pomstuję. Moja Mama czytała czytadła i wiem, ile jej to radości sprawiało. A więc tego typu czytelnikom nie odbierajmy ich pokus. Zawsze lepiej COŚ czytać niż NIC nie czytać. A zagorzali smakosze literatury nawet są w stanie zrozumieć Finnegans Wake Joyce’a. Rzekłem!