Bohema umarła
Wpis dodano: 21 sierpnia 2017
Śmierć Janusza Głowackiego (1938-2017) była zaskoczeniem. Dzisiaj mieć 78 lat to żaden wyczyn. Na dodatek Głowacki to było wielkie chłopisko i niezwykle aktywne, witalne, dziarskie. Ale ważniejsze to, że był postacią osobliwą, nietuzinkową, barwną i mądrą w tej barwności. Wydaje mi się, że jego odejście to kolejny etap końca pewnej epoki.
Nie przesadzam? Nie, absolutnie nie. Weszliśmy w czasy obumierania bohemy artystycznej, która miała swoją niepowtarzalną aurę: poczucie humoru, luzik, abnegację wobec peerelowskiej szarości. Pokolenie Głowackiego to było antidotum na tamte czasy.
Przypomnijcie sobie takie nazwiska, jak Zbigniew Jerzyna, Roman Śliwonik, Krzysztof Mętrak, Jerzy Górzański, Kazimierz Ratoń… Czy takie rarogi, jak Zdzisław Maklakiewicz lub Jan Himilsbach. Mieliśmy także do czynienia z „bohemą zrozpaczoną” (np. Stachura, Milczewski-Brono). Wydaje mi się, że w tamtym okresie bohema warszawska prześcignęła bohemę krakowską. Między innymi dzięki nim mówiło się, że jesteśmy najweselszym barakiem w krajach demoludu. Głowacki był wyjątkowy, ponieważ poza swoim poczuciem humoru i dystansu zasługiwał także na miano intelektualisty. Kiedy w latach 80-tych wyjechał do USA, to jakby spełniał marzenie wielu intelektualistów i ludzi sztuki. Może powinien był siedzieć tutaj, ale jego kilkuletnia emigracja też nas wiele uczyła. Chodziło o lepsze standardy, i to nie finansowe, lecz wolnościowe.
W szarości epoki ci Stańczykowie ratowali resztki wolności. Ich dowcip, ich sarkazm, ich nietuzinkowość były rzeźkie jak ozon. Oni przypominali, że można żyć na luzie. Taki – na przykład – Jerzyna był niemal bliski żywota clocharda – może to i smutne, lecz wtedy było niebanalne i wymowne.
A teraz zestawcie sobie tamte czasy z obecnymi. Wszystko się „unormowało” – nie ma już clochardów, facecjonistów, stańczyków, straceńców, odszczepieńców… Bohema? Jaka i po co oraz komu ona dziś potrzebna? Nawet Głowacki przycichł.
Takie czasy! Czy lepsze?