Taki sobie sukces
Wpis dodano: 20 kwietnia 2017
Na jednej z dwóch witryn, które prowadzi poetka Beata Golacik (znana jako Kalina Kowalska), znalazłem takie oto zdanko: Z pouczeń, choćby powszechnie znanego Fiodora D., wiemy, że jeśli jest zbrodnia, to jest i kara. Zbrodnia Ikara polegała na tym, że się wzniósł, po czym zaliczył upadek z wysokości ze skutkiem śmiertelnym. Z poetą jest podobnie. Wow!, bardzo ładne porównanie!
Ech, szybujemy, szybujemy… To szybowanie ma swoje etapy. Najpierw są marzenia, emocje, potem wiara w siebie, potem zadowolenie, potem euforia, potem poczucie sukcesu… No!, jestem poetą! Drukują mnie. Mam już nawet trzy wydane tomiki, siedem dobrych recenzji i dwie nieprzychylne (wrogowie są wszędzie!). Chcecie, to sprawdźcie – na portalach literackich bez trudu znajdziecie moje wiersze…
Mijają lata. Poeta ma już – dajmy na to – dwanaście wydanych zbiorów wierszy. Jeździ na imprezy poetyckie, ma spotkania autorskie. I słusznie! Być poetą to także uczestniczyć w życiu literackim, „wstąpić do cechu”. Zjednać sobie dwa, trzy portale literackie, gdzie zawsze będziemy widoczni. No i w końcu wstąpić do ZLP lub SPP, no bo powoli spełniamy statutowe wymagania. O!, to ważny moment; wtedy już stajemy się „poetą zatwierdzonym”, „zawodowym”, „kwalifikowanym”. Życie dzieli nam się na dwie połowy – pracujemy w szkole, w fabryce, w instytucji, ale też „na niwie słowa”. Cóż więcej trzeba? No, chyba tylko splendoru. Z tym bywa różnie – wiadomo, że Nagrodę Nike dostają tylko znajomi królika, ale przecież wszystko przed nami.
Społeczność literacka jest jak wyścig kolarski – najpierw jedzie czołówka, a dopiero za nią peleton. I większość z nas – pedałując latami – w tym peletonie dojedzie do mety. I wydaje mi się, że nasze „pospolite pisanie” powinniśmy traktować po prostu jako hobby. Wprawdzie na tej niwie nie ma chyba pojęcia zawodowstwa, więc sądzę, że w takiej kategorii mieszczą się tylko ci, którzy z pisania żyją.
Zapewne już połapaliście się, że piszę to wszystko z sarkazmem. No tak, bo wiaderko zimnej wody to ożywczy prysznic. Jednak tak naprawdę nie mam nic przeciw wspomnianemu peletonowi. Ktokolwiek pisze, szuka „potrzeby wyższej” – i z tego kpić nie można. Idzie mi raczej o skromność, o trzeźwe postrzeganie swojego talentu i szans. W końcu śpiewać każdy może, trochę lepiej lub gorzej, jednak przyznacie, że Pavarotti śpiewał lepiej niż Józek Kowalski. No i dobrze, tylko temu Kowalskiemu nie tłummy jego ambicji – nic nie szkodzi, że sobie śpiewa. Ci, którzy nie śpiewają (na jakiejkolwiek niwie) powinni Kowalskiemu zazdrościć.
Taki sobie sukces wynika z przeceniania samego siebie. I przede wszystkim to chciałem w tym wpisie powiedzieć.