Miary krytyczne
Wpis dodano: 22 września 2016
Pewna znajoma poetka zarzuciła mi, że jestem recenzentem zbyt łagodnym, zbyt łaskawym. Zapewne tak, ale recenzując najczęściej bieżącą poezję siłą rzeczy poruszam się po terenie grząskim. Na co uważam? Przede wszystkim trafiając nawet na tomik znakomity, jak ognia unikam słów: wybitna książka, wspaniała, arcydzieło… Nie używam też entuzjastycznej skali wobec tomików lepszych niż „niezłe”. Bo świetne, wyjątkowe książki zdarzają się niezwykle rzadko, więc my, recenzenci, siłą rzeczy buszujemy głównie w peletonie, który oferuje nam teksty od dobrych po słabiutkie. Przyjąłem zasadę, że nie recenzuję książek, które uważam za standardowe, nieciekawe, niczym nie wyróżniające się. To prosty wybór, na dodatek ułatwiający nam skupić się na książkach, które uważamy za warte tego.
Nieszczęście tkwi w subiektywizmie ocen i naszych gustów. Recenzenctwo nie jest „kategorią ścisłą”. Ten sam tomik jeden recenzent wyniesie wysoko w górę, a inny będzie bardzo oszczędny w entuzjazmie. Co więc warte całe to recenzenctwo? Dobre pytanie, na które każdy może sobie odpowiedzieć, jak chce.
No więc po co w ogóle pisać recenzje? Tu sprawa jest prosta: wyłapujemy jednak co ciekawsze książki, lansujemy autorów, których cenimy, a czytelnikowi podsuwamy klucz, którym być może łatwiej zrozumieć walory i wartość tekstu. Najgorsze jest jednak to, że „miary krytyczne” to bardzo indywidualna sprawa.
Dobry krytyk, dobry recenzent powinien zdobyć zaufanie czytelników. O!, jak recenzję napisze kolega Iksiński, to warto mu wierzyć! Opiniotwórczy recenzent latami zdobywa szczeble swojej wiarygodności i zaufania. Musimy wiedzieć: on jest kompetentny! A i tak sprawy nadal toczą się trudno. Bowiem dobrzy krytycy wielu autorów „przelansowali”. Trudno powiedzieć, dlaczego. Po prostu ulegali modom, trendom i wiejącym zefirkom. W grę wchodzi jeszcze „krytyka towarzyska”. Źle to brzmi, wiem, ale jak kogoś znamy, lubimy, to i cenimy jakby „z automatu”. Lub na odwrót: dołujemy autora, z którego pisaniem jakoś nam nie po drodze.
Wszystko to – wiem – źle brzmi. Ale rodzi się pytanie: czy możliwa jest obiektywna ocena literatury? Wydaje mi się, że tylko z perspektywy akademickiej, kiedy czas przesieje, jak grabie, listowie tekstów, po których teraz, na żywo, na chybcika, szuramy butami. Tzw. bieżące życie literackie to ogromna pulpa. Także nieustanna galopada mód, dykcji, pomysłów. Niezbędny jest dystans, który to jakoś poklasyfikuje, zmierzy, zważy, uładzi.
Zawsze tak było. Zajrzyjcie na przykład w stosunkowo niedawną epokę – w dwudziestolecie międzywojenne. Ależ to była kotłowanina. Musiało minąć kilka dziesięcioleci, aby XX-lecie jakoś usystematyzować. Tak więc teraz i tak nie wiemy, co naprawdę po nas zostanie. Dzisiejsze recenzenctwo mały wpływ będzie na to miało. Ale róbmy swoje, jak kto umie. Czy wam podobają się krytycy, czy nie, za chwilę pozostanie to bez znaczenia.