Syndrom sukcesu
Wpis dodano: 11 grudnia 2015
Przyłapałem się na takiej myśli, że w ostatnich wpisach na tym blogu staję się taki „etyczny”, pouczający i zrzędzący. Momentami chyba nawet mentorski. No i ręce mi opadły, bo nie mam się za belfra, a jednak belfruję. Muszę się temu przyjrzeć, żeby się nie obudzić jako zrzęda, który „wszystko wie”.
Tak naprawdę wiem niewiele. Na dodatek nie chcę być autorytarny i wcale do końca nie jestem pewny swoich tez. Nie jestem też gotów polec na barykadzie w obronie własnych mniemań. Problem polega na tym, że myślę, co myślę, jednak mam świadomość, że moje przekonania nie są jedynymi możliwymi. Otóż to! Możemy mieć rozmaite „koncepcje poezji”, możemy posługiwać się „różnymi językami”, ale gdy ustalamy, co lepsze, a co gorsze, to wszyscy mamy rację, choćby wykluczającą się.
Język literacki oraz przesłania literatury to kosz obfitości. Jedni wybierają sobie z niego jabłuszka, inni gruszki. Więc może potem nie ma co się obrzucać tymi owocami, bo to tak jakby w restauracji nakrzyczeć na kolegę, że nie wziął, tak jak my, pomidorowej, tylko szczawiową. Spory między poetykami mogą być arcyciekawe, ale niczego nie przesądzą. Można i tak, i tak…
Ale, do diabła!, jest poezja lepsza i gorsza. Czasami można je odróżnić, bo na przykład pewnikiem okazuje się wyższość poezji Herberta nad poezją Żulińskiego. Ale czy Herbert jest lepszy od Miłosza, czy na odwrót – tego „ustalić naukowo” już się nie da. I masz babo placek! Co z tym fantem zrobić? Nic, bo spory artystyczne są wpisane w istotę sztuki. Kakofonia języków i światoobrazów jest tak różnorodna, że nie da się jej w żaden sposób „poukładać”. Tym bardziej, że mody i preferencje się zmieniają. Jedne odchodzą do lamusa, inne dostają swoje pięć minut. Jedne są powszechne, inne lokalne. Toteż nie bądźmy fanatykami racji – ich jest wiele i chyba właśnie dlatego powinno się je traktować jako bogactwo.
Owszem, gdzieś jest gruba krecha między grafomanią a pisaniem dobrym i kreatywnym. W ogóle literatura ma wiele pięter, na które się wspinamy jako czytelnicy i jako autorzy. Ma wiele odmian – od niezłych czytadeł po światowe arcydzieła – które nie wchodzą sobie w paradę, tylko zaspokajają potrzeby tak „czytelnika pospolitego” jak „czytelnika wyrafinowanego”. Ten wachlarz poziomów jest czymś normalnym. I tego także nie można ganić.
Oczywiście mamy w naszym środowisku osoby i instytucje opiniotwórcze, które utrwalają rankingi ocen. Liczy się jednak, który wydawca wyda twoją książkę, jaka kapituła obdarzy cię nagrodą, jaki konkurs wygrasz, który krytyk zachwyci się tobą i w ogóle czy twoje książki będą zauważone i komentowane. Niektórzy mówią: „sitwa”. Ale to te „sitwy” zwróciły kiedyś uwagę na nieznanych im debiutantów, którzy teraz są w czołówkach literackich. Kumpelska teoria sukcesów zapewne dałaby się też udowodnić, ale to nie jest tak, że ona rządzi literaturą. Bowiem za sukcesami stoją książki i mało kiedy są to książki bezwartościowe. Co z tego, że nie wszystkim się podobają? Już wyżej mówiłem, że literatura nie jest „przedmiotem ścisłym”. A moda? Owszem, ktoś staje się „modny”, a ktoś inny nie. To wszystko nazwałbym „syndromem sukcesu”.
Cały ten wywód może niepotrzebny. Tak było, jest i będzie.