Wyższość niemocy nad mocą
Wpis dodano: 23 listopada 2015
Wolę niezdecydowanych niż zdecydowanych. Wolę tych, którzy się wahają niż tych, którzy na pewno wiedzą. Wolę zagubionych niż tych, którzy mają pewność, że ich racja jest oczywista.
W literaturze najbardziej ciekawią mnie ci, którzy szukają. Wciąż nie znaleźli i nie wiadomo, czy znajdą. Osoby autorytarne czują swą wyższość nad wahającymi się lub wręcz idącymi długie lata przez mgłę. Ci mocniejsi stukają się w głowę na widok tych słabszych. Ale nie zdają sobie sprawy, że ignorują coś istotnego.
Istnieje ten stary podział na poetę doctus i poetę natus. Ten pierwszy jest „uczony”, ten drugi spontaniczny, naturalny, „podświadomy”. Który lepszy? Ha!, w każdej grupie są poeci świetni i poeci słabi. A więc ten podział nie ma cech jakościowych, tylko mentalne. Samoświadomość twórcza to cecha nie do pogardzenie, ale też nie zapewniająca pożądanych efektów. Innymi słowy tzw. proces twórczy jest mocno zindywidualizowany. Można by powiedzieć, że każdy poeta to osobny kosmos.
No ale nie ten, który tworzy w stadzie. Bo jednak istnieją sztampy i matryce. Sukces właśnie polega na tym, by wyrwać się ze stada. No ale trzeba mieć narzędzia. Nimi są: osobowość, wrażliwość, wyobraźnia, no i szczególne „czucie” języka. Oraz to, że trzeba wierszem opowiadać nie banały, lecz sprawy ważne. A jeśli nawet mniej ważne, to na tyle ekspresywne, by rozgrzewały czytelnika.
W obecnych czasach obserwujemy trend do oryginalności. Poetów ci u nas dostatek i zauważyli, że w tym dostatku trzeba się czymś wyróżniać. Idea słuszna, ale czasami nadużywana. Co mam na myśli? Przede wszystkim dykcję, której komunikatywność jest mroczna. Kody znaczeniowe stają się tak zindywidualizowane, często zagmatwane, że czasami trudno zrozumieć, „co poeta miał na myśli”. Nie apeluję tutaj o „prostotę łopatologiczną”, jednak jestem przeciw „szaradom językowym”. W prostocie nadal można rzeźbić mądre i ważne treści oraz oryginalne nastroje.
Czy moje oczekiwania są zrzędzeniem tetryka? Nie wykluczam. Ale nigdy nie przepadałem za poezją lingwistyczną, choć przecież wiem, na czym polegała wielkość np. Tymoteusz Karpowicza. Cóż z tego, skoro pięciu Karpowiczów oddałbym za jednego Grochowiaka. Na nic się jednak zdaje moje zrzędzenie, bowiem poezja jest i taka, i taka. Chyba w tym cały dobrobyt. Możemy sobie wybierać z tego kosza obfitości, z tej Wieży Babel. Wojna wyższości jednej dykcji nad drugą jest bezsensowna. Sęk w tym, że Karpowicza nie można zdetronizować, a wielu dzisiejszych awangardystów wychwala się przesadnie.
No cóż, żyjemy w dobie tzw. postmodernizmu. Zaczęła się ona na dobre po 1960 roku i rozwija się nadal. Klasycyzm – powiadam Wam, powiadam – przegrał tę wojnę. I co z tym fantem zrobić? Ja nadal lubię i doceniam np. wiersz rymowany, sylabotoniczny. Jednak obowiązuje pogląd, że on już niemodny. Jestem ciekaw, jak to wszystko będzie wyglądało za pół wieku? Z grubsza mówiąc jest alternatywa: albo postklasycym z kretesem odejdzie do lamusa albo postmodernizm zaakceptuje równouprawnienie wszystkich dykcji. Nie wiem.
Jak więc się połapać w słuszności, w sile własnego języka? Chyba po prostu trzeba w niego wierzyć i robić swoje. Być sobą niezależnie od mód i trendów. W poezji język bardzo się liczy, ale on nie wystarcza. Bo jego paliwem musi być siła i ważkość przekazu, mądrość wiersza, przesłanie, aura i ten „nerw”, który podbije czytelników.