Rozterki recenzenta
Wpis dodano: 19 listopada 2015
Bycie recenzentem to chodzenie po niepewnym gruncie. Ocena wierszy czy prozy w gruncie rzeczy nie może być w pełni obiektywna, bo zawsze w jakiejś mierze jest subiektywna. Poza tym różnica gustów i preferencji recenzenckich jest rozmaita. Oczywiście inaczej wygląda to u naturszczyków, a inaczej u recenzentów mających na przykład wykształcenie filologiczne i wiedzę polonistyczną. Tych, których mamy za profesjonalistów. Tak czy owak mamy zaufanie do jednych recenzentów, a do innych nie. Poza tym bycie recenzentem też wymaga jakiegoś talentu i smaku. Studia polonistyczne automatycznie tego nie gwarantują, bo też tego nie uczą. I czy w ogóle umiałyby nauczyć?
Recenzenci dzielą się na ogół na samorodków lub „uczonych”, zoili lub dobrodusznych, analitycznych lub powierzchownych, chłodnych lub emocjonalnych itp. Mnie drażnią ci, którzy mają otwarte ucho tylko na jedną poetykę – wszystko, co nią nie jest, jest dla nich nieciekawe. Jednak z drugiej strony recenzent ma prawo wyboru, tzn. może zajmować się tylko wybranym zjawiskiem, trendem, dykcją, traktując to jako swoją specjalizację.
Dzięki Internetowi wysyp recenzentów przypomina wysyp grzybów po deszczu. Nic przeciw temu nie mam, choć oczywiście poziom amatorski w tej nawałnicy jest spory. Czy to psuje literaturę? Raczej nie, bo i tak książki lepsze jakoś przebijają się przez tłum gorszych. Choć nigdy nie wiadomo, czy nie przegapiliśmy czegoś bardzo cennego, co cicho sobie drzemie pod kołderką milczenia. Na to nie ma rady. Jest tylko nadzieja, że ktoś kiedyś niezauważonego poetę zauważy. I wylansuje. To takie mało ciekawe słowo, ale pomyślcie sobie, co by było gdyby stary Gomulicki nie wylansował Norwida? A już chyba najbardziej kuriozalny jest przypadek Emily Dickinson, która tak naprawdę została odkryta dopiero w 70 lat po śmierci. Dobre pytanie brzmi: ilu poetów zostało pogrzebanych wraz ze swoim dorobkiem na zawsze?
Ale wróćmy do tzw. wątku głównego… Istnieje jeszcze zjawisko tzw. „recenzji towarzyskiej”, tzn. że o znajomych piszemy „mimowolnie” lepiej niż o nieznajomych autorach. Zjawisko stare jak świat. Czy recenzja może być koleżeńską przysługą? Może! I bywa! Sęk w tym, czy jest celna, szczera, czy „naciągana”. Po prostu powinien być gdzieś „rubikon koleżeństwa”, którego nie przekraczamy. Ta „usługowość” na ogół celu i tak nie osiąga, bowiem co autorowi po jednej czy trzech koleżeńskich opiniach, jeśli nad jego książką i tak cisza. Albo chichot i magiel. Poza tym zawsze szanse będziecie mieć większe, jeśli o Waszej książce napisze np. Karol Maliszewski, a nie Jaś Kowalski. Taaaaak, autorytet recenzenta się liczy… Wszystkie te „układy” bywają jednak nieistotne, jeśli funkcjonują na tzw. wyższych półkach. Bo na przykład co z tego, że recenzje przyjacielskie o sobie napiszą np. Wojciech Kass i Jerzy Suchanek? Kass wobec Suchanka a Suchanek wobec Kassa nie muszą stosować żadnych taryf koleżeńskich, bo ich twórczość już dawno się obroniła i na wysokiej półce zakokosiła. I wciąż nie tylko trzyma poziom, ale pnie się w górę. Obaj też nie pozwoliliby sobie na „usługowe ple-ple-ple”.
Niedawno w Ostrołęce, na Qpiszewiadzie, byłem świadkiem, jak Suchanek wręczał swoją kolejną Nagrodę Otoczaka Beacie P. Klary. Ach, żebyście słyszeli tę laudację – szczegółową, wnikliwą, głęboką, merytoryczną. Wyższa szkoła jazdy. Pomyślałem sobie: on umie czytać poezję.
Recenzenci mają słuszne przekonanie, że są od ocen, ale powinni pamiętać, że i oni są oceniani. W sumie: recenzent powinien mieć swoją markę i zaufanie czytelników. Powinien cieszyć się tzw. autorytetem.
Już jakiś czas temu napisałem „Dekalog dobrego recenzenta”. Możecie go znaleźć i przeczytać na tej witrynie. Powyżej rozwinąłem tylko niektóre wątki. Praktyka i tak toczy się swoim duktem, ale chyba wciąż warto sobie zadawać pytania o istotę spraw z pozoru prostych, a w praktyce skomplikowanych.