Punkt siedzenia – punkt widzenia
Wpis dodano: 6 lipca 2015
Frustracja jest złą doradczynią. Czytam regularnie kilka witryn literackich i blogów, na których powtarza się jak mantra jeden wątek: narzekanie! Narzekanie głównie na państwo, które nie dba o rozwój kultury. Ono oczywiście dba; to prawda, że w sposób niezadowalający, ale też ma do załatwienia dziesiątki innych, bardziej fundamentalnych priorytetów. Stara dewiza najpierw chleb, potem igrzyska jest od wieków aktualna. Ci sfrustrowani krytycy widzą głównie czubek własnego nosa i pompują się własnym malkontenctwem.
Czy w Polsce nie ma życia kulturalnego? Ależ jest, i to przebogate. Sęk w tym, że ono nie sprowadza się głównie do literatury, która jest tylko jednym z kamyczków w mozaice kulturalnej. Owszem, czytelnictwo nie jest imponujące, ale to nie tyle wina państwa, co sytuacji socjo-kulturowej i mechanizmów młodej transformacji, które wciąż wymuszają inwestycje w inne sektory i walory. Na bogatym Zachodzie państwo o wiele mniej zajmuje się kulturą – tam pełne kieszenie społeczeństwa otwierają popyt na kulturę. Częściej jej animatorem są np. mecenasi sztuki lub campusy, nie państwo. Dziadek Marks mądrze powiedział: byt określa świadomość. Owszem, dziś wiemy, że kultura też, ale pod warunkiem, że byt miewa się dobrze.
Jestem w ogóle przeciwnikiem „kulturalnej omnipotencji” państwa. Lepiej niech ono robi swoje na niwach pragmatycznych. Mnie w pisaniu i publikowaniu państwo nie jest do niczego potrzebne. Byle nie przeszkadzało. I – jak na razie – jakoś nie przeszkadza.
Byłbym kolejnym ślepcem Bruegla, gdybym nie dostrzegał, że w Polsce życie literackie ma się nieźle. Ale słyszę, że np. teatry coraz bardziej świecą pustkami. Nie wiem, nie bywam w teatrze, nie przepadam za teatrem, ale to jeszcze nie powód, by nazwać mnie chamem. Wybieram to, co lubię. A jest z czego wybierać. „Konsumpcja” kultury w ogóle podzielona jest na nisze. Społeczeństwo wybiera swoje sektory: literaturę, teatr, kinematografię, filharmonię, malarstwo… A moi ulubieni frustraci literaccy po prostu czują się pokrzywdzeni brakiem własnego sukcesu i uogólniają pars pro toto.
Największe narzekania dochodzą ze strony autorów drugo- i trzeciorzędnych. Męczą się oni w ogromnym peletonie, pedałują tak, jak umieją, a do mety docierają niezauważeni. Harasymowicz pisał: …i pierwsi do wypłaty się chudej garniemy, a za nas i tak inny na Olimpie siedzi… Tak, to frustruje, trudno się dziwić. Ale gdyby sekta frustratów powygrywała znaczące konkursy, dostała Silesiusa czy Nike, pobrylowała w telewizji, była stale laudowana przez znanych krytyków i rozrywana propozycjami spotkań autorskich, to głowę daję, że zaraz takim beneficjentom (celebrytom literackim?) państwo przestałoby być do czegokolwiek potrzebne. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. I w tym kryje się sedno naszych frustracji.
I jeszcze jedno: o wiele bardziej sugerowałbym się i przejmował lamentacjami czytelników nie piszących ani wierszy, ani prozy. Ich głos nienasycenia, niezadowolenia byłby bardziej „zobowiązujący” i więcej dający do myślenia. Natomiast autorzy są na ogół rzecznikami własnego interesu, a jeszcze bardziej własnego narcyzmu. To swoisty lobbing, nieświadomy rzecz jasna, lecz też z istoty rzeczy nie posiadający waloru obiektywizmu. Jest on raczej świadectwem postawy roszczeniowej, zakamuflowanej oparami „troski o kulturę”. A kultura – moim zdaniem – miewa się w Polsce zupełnie nieźle, choć Pani Minister, Małgorzata Omilanowska, na wielkie laudacje rzeczywiście nie zasługuje. Do myślenia daje fakt, że w USA ministerstwo kultury w ogóle nie istnieje. Może nie naciskanie na nasz resort, a jego zlikwidowanie przyniosłoby lepsze efekty? Zapewne tak, ale póki co musimy się wspiąć na wyższy szczebel rozwoju ekonomicznego i zmiany systemowe. Do tego dorastamy od czasu transformacji, ale ona wciąż szuka swojego modelu, kształtuje go. Obecna gorączka przedwyborcza pokazuje, ile spraw i mechanizmów jest jeszcze do mądrego zreformowania.