Przeprowadzka c.d.
Wpis dodano: 22 lipca 2013
Patrzę przez okno swojego nowego mieszkania i myślę uporczywie o „mieszkaniowej drodze”, jaką przeszedłem.
Pierwsze mieszkanie było na ulicy Podgórnej (dziś Świerczewskiego) w Strzelcach Opolskich (tu „wyrzuciło” moją babcię z repatriacyjnego pociągu i tu poznali się moi rodzice, którzy także po tułaczce kresowej w Strzelcach wylądowali), niedaleko szpitala, w którym się urodziłem. Przez ścianę było drugie mieszkanko, które zajmowała moja babcia z córką, czyli siostrą mego ojca. Babcia umarła, gdy miałem 10 lat, a ciotka Lidka mieszkała tam jeszcze lat wiele. Pamiętam więc dobrze swój matecznik. Bywam zresztą w Strzelcach; lubię tam jeździć…
Potem, w tychże Strzelcach, przeprowadziliśmy się na ulicę Krakowską. Przez nią przejeżdżał każdy samochód z Gliwic do Opola lub na odwrót. Niemal przed oknami miałem jedyne strzeleckie kino, a dwieście metrów dalej szkołę. W tym gmachu skończyłem podstawówkę i liceum. Na tyłach szkoły zaczynał się park strzelecki – piękny, wielki, a nawet ogromny. Macondo mojego dzieciństwa! Ech, dużo by opowiadać i opisywać…
Kiedy kończyłem liceum, ojciec mieszkał już w Warszawie i szykował dla nas mieszkanie. Kilka dni po maturze wylądowałem tutaj. Ulica wtedy nazywała się Królowej Marysieńki, a dzisiaj Szancera. Aż do końca studiów mieszkałem tam z rodzicami, potem się ożeniłem i nasze pierwsze lokum wynajęliśmy w domku na Gołąbkach przy ulicy Parkowej, nieopodal wciąż dzielnie trzymającego się dworku znanej z przedwojennych czasów rodziny Grabskich. Gołąbki to część Ursusa, typowa willowa dzielnica do dziś położona na uboczu wielkomiejskiego zgiełku. Po dwóch latach dostaliśmy pierwsze mieszkanie przy ulicy Kolorowej w Ursusie. Malutkie. Dwa pokoje, ale niespełna 40 m powierzchni. Tu ze szpitala przywiozłem żonę, która urodziła nam córkę. To były lata 70-te. Dosyć szybko udało nam się to mieszkanie wymienić na większe na Jelonkach, czyli na zachodnim obrzeżu Warszawy. Tam mieszkaliśmy od 1980 do 1999 roku (niemal większość tych lat bez telefonu, którego instalacja graniczyła z cudem). Dzieci rosły, kończyły szkoły, a ja 60 km od Warszawy zbudowałem drewniany domek nad Bugiem i każdy weekend tam nam mijał pośród przyjaciół, którzy „pobudowali się” wokół nas. Piękne to były lata.
Ale czas leciał, dzieci dorastały i ani im w głowie było spędzanie weekendów ze zgredami, żonce też się wiejskiego życia odechciało, więc sprzedaliśmy tę działkę i mieszkanie na Jelonkach, i kupiliśmy stary dom na pograniczu Piastowa i Pruszkowa, czyli w podwarszawskiej „strefie satelitarnej”. Tu kontynuowałem swoje upodobania rustykalno-ogrodnicze, choć coraz bardziej męczące, za którymi już nie nadążałem.
I teraz ta przeprowadzka… Zatoczyłem koło. Mieszkam znowu w warszawskiej dzielnicy Ursus, 200 metrów ode mnie nasze pierwsze mieszkanie na Kolorowej, a 400 m w drugą stronę mieszkanie moich rodziców na Szancera, gdzie moja 90-letnia Mama dożywa swych dni.
Stoję w oknie. Przede mną zieleń odgradzająca mnie od ulicy i ruchu samochodowego. Widok udaje zacisze. Ładnie jest. Zatoczyłem koło! To bez wątpienia moje ostatnie zakorzenienie. Mój ostatni widok z okna, mój ostatni dach nad głową. Ale mam nadzieję jeszcze trochę pożyć i może coś napisać. Może właśnie o takim szybowaniu i zataczaniu kręgów?