Książki, książki…
Wpis dodano: 6 lipca 2013
Oto mój najnowszy felieton, jaki ukazał się w lipcowym numerze „Gazety Kulturalnej”:
Przeprowadzałem się. Wszystko to byłby drobiazg, gdyby nie te książki. 43 niemałe kartony z książkami. Księgozbiór wcale nie rekordowy, ale też według przeciętnej „normy polskiej” uważany za spory. Pakowanie i rozpakowywanie tych książek to była nie tylko ciężka robota, ale też podróż sentymentalna w czasie. Ileż nazwisk uważanych dziś za cenione, ileż tytułów „kultowych” i tych, które meblowały moje życie nowymi, ważnymi wartościami… No i ta encyklopedia, czyli dział księgozbioru będący kompendium historii literatury, sztuki, filozofii…
Branie każdej książki do ręki budziło jakieś wspomnienia, czasami zdziwienie („o, to ja to mam?, o! więc to tu leżało?”), ale w sumie był to film z własnego życia i emocji, jakie towarzyszą każdemu z mojej branży.
Najdłużej przytrzymywałem w rękach książki zmarłych kolegów. Niektórzy z nich są mało znani, ale ja do dziś żyję w przekonaniu, że gdyby żyli i pisali, wyszliby z cienia. Np. mój kolega z jednego roku akademickiego, Andrzej Milik-Wiśniewski (1949-1990), prozaik o „korzeniach hłaskoidalnych”, albo Krzysiu Sieniawski (1951-2001), oryginał i outsider, poeta, autor kilku tekstów piosenek też już nieżyjącego Przemysława Gintrowskiego. Takich zapomnianych nazwisk „mi się uzbierało”. Mam np. książki Jana Krzysztofa Adamkiewicza (1952-1986), Janusza Leppka (1954-1999), Kazimierza Furmana (1949-2009), Marka Obarskiego (1947-1997). To byli świetni autorzy! Z nimi wszystkimi byłem w przyjaźni, w bliskiej z Leppkiem i Sieniawskim. Ze starszego pokolenia moi znajomi, nieżyjący już poeci, to np. Gąsiorowski, Harasymowicz, Jerzyna, Nowak, Śliwiak… Ich też czule głaszczę po grzbietach ofiarowanych mi książek. Z mentorów i „nauczycieli”, którzy przez wiele lat mi towarzyszyli, najbardziej odczułem stratę Andrzeja K. Waśkiewicza, którego mam prawie wszystkie książki… I mógłbym tak długo jeszcze wymieniać i wspominać. Pozostały dedykacje na książkach. I pamięć. I szacunek.
Brałem do ręki również wiersze i prozę kolegów, którzy żyją, choć zamilkli. Najbardziej szkoda mi zamilczenia Andrzeja Lenartowskiego z Kielc. Ależ to postać i talent! Złamał pióro? Nie wiem, nie wiem, liczę na to, że jeśli sam się nie odezwie, to ktoś go kiedyś przywróci do naszych lektur. Podobnie stało się z Tadeuszem Wyrwą-Krzyżańskim z Piły, którego unieruchomiła choroba.
Wracało także podczas tej przeprowadzki – jak bumerang – pytanie: co stanie się z tymi książkami po mojej śmierci? Myślę, że one też śmierci doznają i to będzie ta „kropka nad i”. Doznają, bowiem z każdej epoki pozostaje tylko kilka najwybitniejszych nazwisk. My tworzymy literacką epokę oraz jej życie literackie, ale nieśmiertelni pozostają klasycy.
Cymelia! Cymelia nieliczne posiadam – np. wydanie „Fausta „ Goethego z 1854 roku, pochodzące jeszcze ze zbioru moich dziadków. Albo kilka antologii przedwojennych. Albo pierwszy numer „Twórczości” z roku 1945. I jest jeszcze dokumentacja – rękopisy i maszynopisy pisarskie, korespondencja, czasami bardzo obfita, jak np. z zapomnianym dziś, choć przecież żyjącym, wspomnianym wyżej Tadeuszem. A więc na tych regałach mam w papierowej marynacie żywych i bliskich mi ludzi, przyjaciół. Co się z tym stanie? Na razie książki zmieniają miejsce zamieszkania… Ale co potem?
Kolejna grupa książek to słowniki, encyklopedie, leksykony. Wciąż potrzebne, wciąż przydające się. Chodzącą encyklopedią nikt nie jest, więc cóż byśmy bez tych książek zrobili?
Zazdrość! Zazdrość czuję zawsze, gdy biorę ze swego zbioru do rąk tzw. „dzieła wiekopomne”, i to różnego typu. A więc trzy tomy klasyków romantycznych – Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego – wydane w roku…., antologię poezji młodopolskiej w latach dwudziestych, np. teorię literatury Sławińskich i Głowińskiego, „Agonię i nadzieję” Piotra Kuncewicza czy biografię Miłosza Andrzeja Franaszka. Także kultowe książki Herberta, Miłosza, Różewicza, Szymborskiej – czyli kanon mojego czasu. Ale to dotyczy także wielu tomików poetyckich i prozy pisarzy dnia dzisiejszego. Mam też książeczki niepozorne, malutkie, cieniutkie, a będące absolutnymi cymesami, jak np. Adama Bednarczyka „Taka cisa w ogrodzie”. Bednarczyk był nauczycielem z Iłży, znał osobiście Leśmiana (oraz jego iłżecką rodzinę Sunderlandów i – a jakże! – Dorę Lebenthal), bywał w malinowym chruśniaku i napisał wspomnienie bezcenne jako relacja „naocznego świadka. Napisał je pięknie!
Książki w zasadzie nie umierają. Żyją w bibliotekach. Choć przed bibliotekami – naszymi domowymi i tymi wielkimi – wielka rewolucja. E-booki i audio-booki w końcu opanują świat, będą dla przyszłych pokoleń czymś naturalnym, tym samym, czym dla nas od wieków książka papierowa. Nie załamuję nad tym rąk, jak niektórzy, bowiem to już nie my będziemy się do tych książek przyzwyczajać. Dziś nawet żałuję, że zamiast 43 kartonów, ciężkich jak jasna cholera, nie dźwigam trzech kartonów z nośnikami elektronicznymi. Ważniejsze jest co innego: to, byśmy czytali, byśmy mieli swoich ulubionych autorów, ulubioną prozę i poezję, i byśmy swym kultem do naszych lektur zarażali następne pokolenia. Będzie trudno, świat się zmienia, ale jeremiady głoszące, że upadnie literatura i znikną czytelnicy, to wieszczenie nieprorocze. Potrzeba sztuki tkwi w człowieku i z niego wynika. Jeśli to się zmieni, będzie to znaczyło, że doznaliśmy mutacji gatunkowej. Nie doznamy. Przeprowadzamy się w różne miejsca, lecz wciąż przenosimy w nie siebie!