Piękny jubileusz
Wpis dodano: 28 czerwca 2012
To były już XXX warsztaty artystyczne zorganizowane przez RSTK w Gorzowie. Jak pamiętają weterani, najpierw odbywały się w Lubiążu, a od kilku lat w Garbiczu. Zawsze pod batutą Czesława Gandy, bez którego tych spotkań po prostu by nie było. Wyobrażam sobie, ilu artystów przewinęło się przez te spotkania w ciągu trzech dekad i jaką wspaniałą lekturą byłby panoramiczny opis ich historii.
Niestety, możliwości organizacyjne nie polepszają się, lecz pogarszają i fenomenem jest, że w ogóle tego nie odczuliśmy. Wszystko było jak zawsze, czyli cudownie.
Zaczęliśmy 31 maja popołudniem w gorzowskim MCK slamem poetyckim (który wygrała liderka gorzowskiego środowiska, Beata P. Klary). A więc rozgrzewka była natychmiastowa i bardzo sympatyczna, bo czytanie wierszy parami i głosowanie publiczności przebiegało w atmosferze ciepłej, a nawet wesołej. Następnego dnia (a był to piątek) ruszyliśmy do roboty, czyli poeci rozjechali się po gorzowskich szkołach, by nieść młodzieży „kaganek liryki”. Te spotkania mają chyba swój sens – po raz kolejny widziałem skupienie, zaintrygowanie, zainteresowanie tym, co robimy. Wieczorem mieliśmy w MCK Noc Poetów – kilkugodzinne czytanie wierszy urozmaicone śpiewaniem Oli Jach i Łukasza Reksa (którzy do końca towarzyszyli nam w Garbiczu). To wszystko w gorącej, ale luźnej atmosferze, rzekłbym: w oparach towarzysko zakręconej liryczności. Cudowna atmosfera!
Spotkania gorzowsko-garbiczowe są – przypomnę – interdyscyplinarne. Opowiadam tu o swojej domenie – poezji – ale przecież gdzieś obok nas krzątali się przy sztalugach malarze (niestety ich „guru”, czyli Geno Małkowski z powodu choroby musiał szybko nas opuścić), fotograficy pstrykali jak najęci co tylko weszło w obiektyw, a muzycy pracowicie ćwiczyli i pięknie dla nas pracowali, czyli dawali tło naszym wierszom (także pod wodzą Czesława Gandy i Grażyny Łobaszewskiej trenowali swoje solfeże i belcanta. Czesław jest również niezastąpionym nauczycielem dykcji i recytacji. Wiele na jego naukach zyskaliśmy).
A w sobotę miało miejsce wydarzenie niestandardowe, mianowicie w gorzowskiej Galerii Handlowej Askana mieliśmy prezentację wierszy pośród marketingowego zgiełku i rejwachu. To było wyjście poezji w jazgot dnia codziennego i w tłum. Swoisty happening, wszakże dzisiaj już nie szokujący. A publiczność przyciągała również śpiewająca nam między wierszami Sylwia Saczkowska. Było to poszukiwanie nowego odbiorcy w jego naturalnym otoczeniu. I – nie tylko moim zdaniem – ta prezentacja wypadła świetnie, miała swój osobliwy klimat i na pewno trafiła w serca wielu „przypadkowych odbiorców”, którzy być może tym samym przestali być przypadkowymi.
Zaistniała w tym roku w Gorzowie także inna ciekawa okoliczność. Otóż termin naszej imprezy zbiegł się z pierwszą edycją Festiwalu Poetyckiego im. Kazimierza Furmana. W Miejskiej Bibliotece Publicznej odbył się panel poświęcony zmarłemu przed dwoma laty poecie (na który specjalnie przyjechali Andrzej K. Waśkiewicz i Eugeniusz Kurzawa), rozstrzygnięto ogólnopolski konkurs poetycki imienia Furmana, zorganizowano turniej jednego wiersza, a wydarzeniem bezwzględnie cudownym był recital Joanny Vorbrodt z Warszawy. Była też obecna Karin Wolf, niemiecka tłumaczka Furmana, mająca wiele ciekawych rzeczy do opowiedzenia o swoich kontaktach z literaturą polską. Na ten Festiwal zjechało się trochę ludzi z Polski, były między innymi środowiska kaliskiej „Łyżki Mleka” i szczecińskiego Zaułka Wydawniczego „Pomyłka”… I całe to towarzystwo momentami mieszało się z nami, a my z nimi. Czyli bania z poezją osiągnęła precedensowe rozmiary i wigor.
Zaraz potem nastała niedziela (3.06) i w gorzowskiej katedrze o 9.00 rano wpisaliśmy się w scenariusz mszy świętej. To znaczy czytaliśmy wiersze, które w tym postgotyckim rezonansie zabrzmiały chyba świetnie, a dla wiernych były – mam nadzieję – przeżyciem nieszablonowym i wzniosłym. Dobrze także zabrzmiała muzyka naszych kolegów. Sacrum i poezja szybowały jak gołąb biały pod sklepieniem katedry, niosąc katharsis wzruszenia. Ciekawe zderzenie: jednego dnia galeria handlowa, drugiego – kościół! Profanum i sacrum? Moim zdaniem profanum się złagodziło, a sacrum niczego nie ucierpiało. Poezja jest możliwa zawsze i wszędzie, no limit!, tylko trzeba to umieć udowodnić!
Prosto z katedry gorzowskiej pojechaliśmy do Garbicza. Tu nic się nie zmieniło. „Okoliczności przyrody” cudne jak zawsze, pałac Pana Waldemara Dubika gościnny i wygodny (ach, ten taras od frontu, na którym toczyło się osobne życie kawowo-papierosowo-towarzyskie!), a wena twórcza podgrzana poprzednimi dniami tu szczególnie została zwolniona z resztek lenistwa.
Ja, oczywiście, miałem tzw. konsultacje literackie. W swoim pokoju przyjmowałem po kolei poetów, siedzieliśmy razem nad tekstami, mówiliśmy, co w nich dobre, co nie najlepsze. Sens tych posiadów jest jeden: jeśli komukolwiek pomogłem w zrozumieniu jego zalet i wad, to dobrze! Sam zresztą też wiele uczę się podczas takich rozmów… W tym czasie malarze nadal biegali z pędzlami po plenerze, muzycy trenowali biegłość palców, piosenkarze ćwiczyli przed mikrofonem, a fotograficy cykali wszystko, co popadnie… Każdego wieczora – jak zawsze – mieliśmy wspólne, interdyscyplinarne prezentacje. To za każdym razem były niepowtarzalne widowiska.
W grupie literackiej ćwiczyliśmy spektakl poetycki pod nazwą „Zielone oczy Lubiąża”, który we wtorek (5.06) mieliśmy prezentować pod tą nazwą na rynku w Lubniewicach. Ale tam nastąpiła totalna awaria prądu, więc zostaliśmy w Garbiczu i daliśmy ten występ kolegom. Wszystko zostało sfilmowane z trzech kamer, zapewne w przyszłym roku zobaczymy, jak to wypadło. Nawiasem mówiąc, dokumentacja filmowa jest czymś bardzo ważnym – mieliśmy okazję przekonać się o tym, oglądając z okazji XXX-lecia RSTK stare filmy związane z życiem i dorobkiem tego środowiska. Rzecz bezcenna!
Trzy wieczory: poetycki, muzyczny i filmowy udowadniały, jak wiele robimy, jak ładnie i jak ciekawie!
Jest też w Garbiczu czas dla indywidualnych prezentacji. W cyklu „Piwniczna izba” w podziemiach pałacu odbyły się wieczory autorskie siedmiu poetów; w następujących parach: Łucja Fice (z Gorzowa) – Tadeusz Kolańczyk (z Głogowa), Beata P. Klary (z Gorzowa) – Agnieszka Tomczyszyn-Harasymowicz (z Głuchołazów), Maria Borcz (z Gorzowa) – Krystyna Woźniak (z Warszawy). W tym też cyklu prezentację indywidualną miał Ferdynand Głodzik (satyryk z Gorzowa), ale nie w kazamatach piwnicznych, lecz na drewnianym tarasie wbijającym się na tyłach pałacu w jezioro. I co ciekawe: czytał wiersze nie tylko sam autor, lecz także kilka wybranych przez niego osób.
Kolejnego dnia punktem głównym programu był tzw. wieczór synkretyczny. Do wierszy czytanych przez kolegów muzycy ad hoc improwizowali tło instrumentalne i w tym mariażu mogliśmy podziwiać jak cudnie poezja i muzyka umieją chodzić w parze i jaka ładna to para.
Muzycy to osobny temat. Dwóch ma dla mnie wymiar charyzmatyczny – to Jurek Dołżyk z Warszawy, śpiewający znakomicie Jacka Kaczmarskiego, i Jarek Mielcarek ze Szczecina, którego improwizacje gitarowe i śpiew to zaczarowana kwintesencja poezji i dźwięku. W tym roku do grupy śpiewających dzielnie dołączył także Tadeusz Kolańczyk z Głogowa.
Kilkudniowym gościem tegorocznych spotkań był Bogusław Litwiniec – legendarny założyciel wrocławskiego teatru Kalambur. Postać nieszablonowa, legenda dawnej kultury studenckiej, oryginał i artysta osobny, nawiedzony, którego wykład na temat sztuki jednoczącej ludzi i idee był arcyciekawy.
W piątek (8.06) nastąpił exodus powrotny do Gorzowa i tam podsumowanie tegorocznej edycji spotkań, połączone z wystawą powstałych w plenerze obrazów.
Reszta? Reszta – daj Bóg – za rok!
Myślę, że tegoroczny „Gorzowogarbicz” był najlepszą formułą uczczenia XXX-lecia imprezy. Jej cykliczność jest konsekwentna, ale wciąż zaskakująca nowymi pomysłami. Spotkania „wychowały” swoje środowisko, swoich fanów, swoją publiczność. Różnorodność i bogactwo zajęć twórczych, prezentacji, koordynacji działań interdyscyplinarnych ma tutaj – śmiem twierdzić – charakter bezprecedensowy i bardzo kreatywny. Szkoda tylko, że centralne i lokalne resorty kultury mają coraz mniejsze możliwości wspierania inicjatywy Czesława Gandy. Żyć sztuką można, ale czasami ją odespać, popić i zakąsić też trzeba. I tak mimo gorszego wsparcia niż dawnymi laty wszystko było na medal. Miejmy więc nadzieję na rok następny…