Jubilat!
Wpis dodano: 11 września 2013
Wstawiam ten wpis na bloga i pędzę do ZLP, gdzie obchodzić będziemy dziś jubileusz 70-lecia Ryszarda Ulickiego. Poproszono mnie o wygłoszenie laudacji. Oto co za chwilę usłyszą zebrani:
Dotarłem do tajnych, latami skrywanych dokumentów. Pora je upublicznić. Ryszard Ulicki jest nieślubnym synem Bolesława Bieruta i Papuszy!
To było 70 lat temu. W zapadłej pipidówie o nazwie Porost, w której dom schadzek nieślubnych rodziców Jubilata zachował się do dzisiaj. No, ale takie miejscowości nazywane są genius loci. I tym razem to się potwierdziło. Mały Rysio bawił się do 15 roku życia kogucikiem na druciku, a na miejscowych jarmarkach fikał koziołki i śpiewał dyszkantem cygańskie ballady, a nawet romanse. Zdarzały się też dumki. Robił to tak dobrze, że w 25 roku życia został obwołany wójtem cygańskim. Miał nie tylko ucho do muzyki, ale też wierszyki pisał, najsampierw postskamandryckie, a potem tak awangardowe, że wyparł z rynku muzycznego samego Jacka Cygana. No ale rynek tantiem jest bezwzględny.
Kolorowe wozy kariery zawiozły Go daleko… Nie będę tu ukrywać, że długie ręce ojca obsadzały Ryszarda na posadach, o jakich nam się nie śniło. A to był dyrektorem radia, a to miejscowym działaczem wysokiego szczebla, a to posłem na sejm trzech kadencji, a nawet członkiem najwyższych struktur medialnych, przez co jaką mamy dziś telewizję, każdy widzi. Obecnie Don Ricardo opanował wszystkie stowarzyszenia twórcze i plotka niesie, że nasze honoraria są przelewane na jego konto. Warto to sprawdzić i już dawno „Gazeta Polska” powinna się tym zająć.
Ale oddajmy Mu także sprawiedliwość. Czasami udawało Mu się zrobić coś pro publico bono. Np. uruchomić miesięcznik pod nazwą „Miesięcznik”, który dotarł już do 158 numeru. Ten ostatni numer jest najlepszy, bo w nim dużo o mnie! Oddajmy jednak głos prawdzie: tego miesięcznika pod nazwą „Miesięcznik” nie byłoby, gdyby nie Maria, Westalka Rysiowego ognia, udręczona Małżonka, Kobieta-Anioł, a na dodatek robotna i świetnie gotuje. Bywałem u Rysiów, to wiem. Ale jeżdżę tam głównie z powodu ich psa Mieczysława, bo jemu się czasami należy pogłaskanie inteligentną ręką i usłyszenie ludzkiego głosu.
Byłbym jednak niewdzięcznikiem, gdybym nie wspomniał o jednym, jedynym samodzielnym osiągnięciu Jubilata: to pismo nieregularne, noszące tytuł „Plica Polonica”. Tu Ryszard dla zatarcia swojego pochodzenia poszedł w nutę sarmacką. Bo Polska jest taka chwacka, że do dzisiaj jest sarmacka. Pismo-lustro, w którym każdy z nas snadnie może się przejrzeć. Krzywe zwierciadło naszej Rzeczpospolitej pijanej w trzy dupy, pomrocznej i otumanionej, ale jakże wesołej.
Ryszardowi brawurowo zdaje się, że umie wszystko. Toteż pisze wiersze i prozę. Ale przyznam: upór i wytrwałość popłacają. Widzę gołym okiem: adekwatne podbudowanie esencjonalnych antagonizmów dekonfliktuje metodologiczny lęk przed solipsystycznym zwyrodnieniem. Toteż Rysiowi udało się uciec od egotycznego pięknoduchostwa. Te wiersze, ta proza to opis świata zewnętrznego. Czasami są to zatopione Atlantydy minionego czasu, czasami bieżące reportaże z rzeczywistości ostatnich lat.
O ostatniej książce Jubilata, zatytułowanej Opowiadania spod parasola, pisałem: No, trzeba znać Rysia Ulickiego, żeby wiedzieć, że tylko on mógł tę książkę napisać. Dawnymi czasy może by jeszcze musiał konkurować z Nowakowskim czy Himilsbachem, ale dziś to już nie. Bo trzeba mieć ucho na „szumy, zlepy, ciągi” i cały ten folklor przyziemności, w jakiej toczy się „prawdziwe życie”. Trzeba wiedzieć, że sól ziemi czarnej to jest ferajna i batiarstwo, nygusy i andrusy, obiboki i easy-riderzy. Taki, weźmy, Tomasz Mann nic z tego nie rozumiał, ale Rysiu tak!
Rysiu tak! Od dawna towarzyszył polskiemu plebsowi i gardłował o jego lepszy los. Kiedy np. likwidowano PGR-y, Ulicki był nielicznym, który staczał walkę o obronę ich społeczności. Przegrał. Ale zarazem wygrał moralnie, wstawiając się za odstawionym na manowce plebsem.
W innej recenzji pisałem: Na „kolorowym jarmarku” polskiej rzeczywistości Ulicki zajmuje miejsce szczególne: był – jak wspomniałem – dziennikarzem, menadżerem mediów, działaczem różnych ciał i organizacji, posłem kilku kadencji, ale i nieustannie – artystą! To jest pozycja człowieka stojącego dwoma nogami w dwu różnych światach i może dlatego widzącego wiele spraw lepiej albo inaczej. Na pewno Ulicki przerósł polskie standardy (i uprzedzenia) w łączeniu zaangażowania i dystansu, troski i luzu, „przewodniej idei” i liberalnego stosunku wobec ludzi i życia.
Jeszcze innym razem konstatowałem: Poeta (…) dokonuje spojrzenia wstecz. Ale ta perspektywa zawsze jest trudna. Sen – jawa; jawa – sen? Osobliwy realizm magiczny i to a la polonaise, bo ileż tu tropów polskiej historii i polskiej współczesności, ileż śladów zdradzających naszą szczególną geopsychologię. Najpierw ciężkie, senne powroty do lat młodości, która – choć piękna – zawsze pozostawia w nas traumę jakichś upadków, zakazów, ograniczeń. Jakiś „koszmar unieważniania matury” i inne lęki, które nad ranem wracają w obłoku spoconej poduszki i z których wiecznie spowiadamy się surowemu ojcu. Potem półsen półrealnych zdarzeń, nad którymi mieliśmy już władzę, lecz które po latach zdają się niedorzeczne. Następnie miasto albo miasta, miasta Ulickiego, miasta moje, miasta twoje, miasta polskie, na murach których historia wypisana jest literami tłoczonymi przez kule, a bruk uliczny do dziś kryje echa wojskowych przemarszów. I pytanie, które przychodzi po latach: gdzie wyrastała nasza tożsamość? Cień jakiej historii kładł się na naszym własnym cieniu? Szedł za nami, mniej lub bardziej widoczny, ale zawsze obecny. Aż dochodzimy do starości – stare kocury rewolucji śpiący na swoich osiągnięciach… Kolumbowie dowiadujący się, że odkryli zupełnie inny ląd niż ten, do jakiego płynęli…
Istnieje ta literacka kategoria: śmiech przez łzy… Mówiłem już kiedyś o tym: z lektury większości książek Ulickiego wyłania się twarz Stańczyka. Tego z obrazu Matejki, który zamyka się w komnacie, siada na fotelu i pogrąża w zadumie nad trudnym życiem i światem. Śmiech, gdy go dobrze trawimy, smakuje jak łzy, a facecje zamieniają się w sprawy „wagi poważnej”. I to jest cały Ryszard Ulicki! Choć do twarzy „serio” nie lubi się On przyznawać.
Jubilat ma w dorobku ogromne, spektakularne sukcesy na „rynku muzycznym”, duże na literackim. Wydał m.in. takie książki, jak: AFA, Album zwierzyny dzikiej, domowej i łonowej, Anielenie płci, Dyskretny urok kapitalizmu, I ciągle jeszcze idę, Moje miasto, wspomniane już wyżej Opowiadania spod parasola, także Płeć pisarstwa i inne opowiadania, Skandal sezonu, Wierszopisania i wiersze pt. Wiersze. Ma w dorobku libretta i sztuki napisane dla Teatru Polskiego Radia. No więc teraz rozumiecie, dlaczego z ZAiKSu bierzemy tak mało tantiem: większość idzie na konto Ulickiego.
Najnowszą książką Jubilata jest opasły zbiór pięćdziesięciu wywiadów, jakie przeprowadził z bardzo znanymi ludźmi, w tym z naszymi kolegami po piórze, tymi, którzy odeszli i tymi, którzy jeszcze żyją. To arcyciekawa, momentami pasjonująca lektura! Książka nosi tytuł Ludzie jak kamienie milowe. A Ulicki na kamieniach się zna – jego prywatne hobby to rzeźbienie w kamieniu. Myślę, że Jego pisanie jest także rzeźbieniem nas, Jego czytelników. Ja w każdym razie czuję się jakoś przez tego omniartystę, mego Przyjaciela, ulepiony i wygrawerowany. Ilość refleksji i śmiechu, jaką wynoszę z naszej znajomości, to dar cudownej wagi. Ten 70-latek mnie odmładza!
I to by było na tyle. Resztę opowiem za 30 lat. Osobiście przywiozę tu Jubilata na wózku, ale tak o Nim opowiem, że wstanie na nogi!